Sierpień to nie jest dobry miesiąc dla pieniędzy. Zanim kryzys tequila osiągnął swoje apogeum i pogrążył meksykańską gospodarkę, w sierpniu 1994 r. mieliśmy obniżenie ratingów i amok na giełdzie. W sierpniu 1997 r. tąpnęły Filipiny, a z nimi Argentyna. 14 sierpnia 1998 r. – Rosja. Preludium do krachu nieruchomościowego i korekta giełdowa poprzedzająca krach w Ameryce to sierpień 2008 r. I teraz znowu ten sierpień. Czy to wystarczy, żeby ogłosić powtórną recesję, czy musimy poczekać na jesienną kulminację?
Ekonomiści wolą twarde dane od intuicji i sezonowych anomalii. Żeby recesja oficjalnie była nazwana recesją, spadek PKB musi trwać co najmniej dwa kolejne kwartały. Ekonomiści formaliści uważają, że to jest jeszcze za mało. Spadkowi PKB powinny towarzyszyć stały wzrost bezrobocia i spadek inwestycji w prywatnym sektorze. A ja dodam, nie daj Boże, to wszystko razem zdarzy się w parny sierpniowy poranek, kiedy większość bankierów, polityków i parlamentarzystów popija swoje frappe na jachcie zakotwiczonym w zapomnianej lagunie.
Formalnie rzecz biorąc, nawrotu recesji jeszcze nie mamy. Ale sierpień i karuzela nastrojów po historycznej decyzji S&P zostawia nas z nieodpartym wrażeniem, że coś jednak wisi w powietrzu. Niższy rating USA to o 80 mld dol. wyższe koszty obsługi amerykańskiego długu. W kredytowym łańcuszku pokarmowym oznacza to, że rodzina mieszkająca w Breckenridge w Teksasie będzie musiała teraz co miesiąc wyłożyć o kilkadziesiąt dolarów więcej na spłatę domu i kredytu na samochód. Spadająca wartość dolara podniesie cenę chińskich butów dla dziecka, wydatki na benzynę i jedzenie. Mniej pieniędzy zostanie na nowy komputer, rower czy dentystę. Telewizor z Korei, wina z Francji, nawozy z Polski.
Premier Tusk w sobotę wyrażał przekonanie, że notowania amerykańskiej gospodarki nie przełożą się na nasze notowania. Formalnie ma rację. Ale trudno do tego przekonać inwestorów giełdowych po najgorszym tygodniu od 2008 r. i wszystkich tych, którzy od ponad roku szukają pracy. Intuicyjnie wszyscy czujemy, że to ma z nami jakiś związek. I raczej będzie gorzej niż lepiej, co przyznają nawet rządowi eksperci liczący się ze spadkiem wzrostu PKB w Polsce do 1 proc.
A to dlatego, że roweru, którego nie kupi rodzina z Breckenridge, nie wyprodukuje włoski robotnik w Turynie, mebli, których ona nie zamówi, nie zmontuje podlaska rodzina zatrudniona w fabryce Ikei w Koszkach, a z zakładów chemicznych w Kędzierzynie-Koźlu nie wyjedzie cysterna z chemikaliami do nawozów, po tym jak rząd amerykański w ramach programu oszczędnościowego obetnie subsydia rolne i farmerom w Teksasie nie opłaci się siać bawełny. Tę opowieść można ciągnąć w nieskończoność. Na przykład dodając duńskiego inżyniera, który straci kontrakt na budowę nowej oczyszczalni w Teksasie i zrezygnuje z polskich kurek na obiad. Albo wielkie fundusze, które wycofają się z inwestycji w prywatyzowane w Polsce przedsiębiorstwa. To może z kolei doprowadzić do załamania planu Rostowskiego zbilansowania naszego budżetu na poziomie wymagań z Maastricht. Prywatyzacja musiałaby objąć własność publiczną wartości 20 proc. PKB Polski. Jeżeli zachodni inwestorzy się wycofają albo obniżą swoją ofertę, to ciężko będzie zrównoważyć budżet, a także utrzymać tempo inwestycji publicznych, od których zależy stabilizacja rynku pracy. Tymczasem bezrobocie w Polsce i bez tego rośnie rok do roku. W czerwcu było to o jakieś 50 tys. osób większe. Pozostaje wysokie, a przy obecnych kosztach świadczeń socjalnych i wczesnych emerytur nawet niewielki wzrost liczby osób pobierających zasiłki oznacza poważne osłabienie systemu napiętego jak struna.
Premier Tusk formalnie ma rację, że nasza sytuacja gospodarcza nie jest tak dramatyczna jak wielu państw w strefie euro i nasze ratingi do dziś są stabilne na poziomie A-. Po amerykańskim tsunami agencje ratingowe będą jednak monitorowane i oceniane surowiej. Nie tylko pod kątem decyzji, które podjęły, ale też tych, których jeszcze nie podjęły. Kraje, które wcześniej zostały ostrzeżone, że muszą przełamać impas w swoich finansach publicznych i zdecydować się na twarde reformy, będą teraz z tego rozliczane. S&P nie stać dziś na pobłażliwe oceny.
Scenariusz już znamy. USA otrzymały kolejne trzy ostrzeżenia, zanim zapadła decyzja o obniżeniu ratingu. Jedno w marcu, drugie 1 lipca i trzecie dosłownie kilka dni przed komunikatem. Podobne noty ostrzegawcze dostała już Francja. Polski program naprawy finansów agencje uznały za nie dość daleko idący i dały nam czas do wyborów. Polscy politycy powinni już wiedzieć, że agencje nie żartują, i podobnie jak włoski czy francuski rząd wziąć sobie ostrzeżenia do serca. W piątek włoski rząd zadeklarował głębokie strukturalne reformy. Ma dziś nieznaczną większość w parlamencie i jak twierdzi Berlusconi – dość determinacji do ratowania swojego kraju. Miejmy nadzieję. Francja od wczoraj też zapowiada zmiany. USA – tu już gorzej. Szef S&P, odpowiadając w sobotę na zarzuty Białego Domu o niechlujnie podjętą decyzję, zamiast przepraszać za to, że rating został obniżony, dolał oliwy do ognia. Stwierdził, że jeśli popatrzy się na proces polityczny, brak konsensusu i przepychanki wokół planu redukcji deficytu, może być on obniżany też w przyszłości.
I tu już wkraczamy na niepewny grunt. Co nam podpowiada intuicja w ten parny sierpniowy poranek? Czy polski parlament po wyborach faktycznie zmieni się nie do poznania i doprowadzi do głębokich reform? Ale formalnie recesji nie mamy.