7 maja była poświęcona demokracji w Unii. Zrodziło się tam pytanie, które wydaje się dziś najważniejsze: jak przywrócić (a może tylko pobudzić) zaufanie obywateli do Unii. Nie padła przekonująca odpowiedź. Raczej różnica zdań między tymi, którzy zalecali tworzenie nowych "demokratycznych" instytucji (np. "europejskiej" listy w wyborach do europejskiego parlamentu), i tymi, którzy są przekonani, że nie byłoby to ani skuteczne, ani akceptowane przez europejski demos. Bliskie mi są poglądy tych drugich i chciałbym powiedzieć dlaczego.
Europejski projekt po wojnie miał swoje źródło w nadziei, że integracja ekonomiczna będzie sprzyjać sukcesowi gospodarczemu i że pozwoli kontrolować niemiecką dominację. To się w jakiejś mierze udało, chociaż sukces gospodarczy po wojnie był udziałem całego świata zachodniego (nie tylko krajów Unii), a Niemcy sami przeszli demokratyczną i moralną odnowę. Zresztą po trosze i dzięki temu uzyskali bardzo silną pozycję. Natomiast "ubocznym" produktem powstania struktur integracyjnych było ukształtowanie się potężnego brukselskiego establishmentu, który ustawicznie parł do pogłębienia i poszerzenia integracji. Sukcesy gospodarcze i pokój stanowiły silne wsparcie dla tego procesu.
Mimo więc trwałości fundamentalnych różnic kulturowych, przywiązania obywateli do swoich państw narodowych (co nie znaczy etnicznych), a także różnicy interesów ekonomicznych Unia stawała się coraz bardziej wpływowa i coraz bardziej rozbudowana. Od dawna istnieją Trybunał Sprawiedliwości UE o ogromnych kompetencjach, parlament i Rada, które tworzą dużą część obowiązującego w państwach Unii prawa i podejmują wiele konkretnych decyzji. Ostatnio powstały urząd "prezydenta", służba zagraniczna.
Większość tych instytucji miała umożliwić przezwyciężenie "deficytu demokracji" i służyć zacieśnieniu więzi miedzy narodami Europy. Jednak nie zawsze o demokrację szło. Powołanie się na tę szczytną ideę ułatwiało zmiany, ale wprowadza je establishment pozbawiony demokratycznego mandatu, za to wyposażony w przywileje. Mamy chyba najdroższy parlament o nikłych kompetencjach, mamy traktat (lizboński), którego zwykły człowiek nie jest w stanie przeczytać. Wybory do PE odbywają się przy frekwencji o połowę niższej niż do parlamentów krajowych. No i po prostu widzimy, że rządzą Niemcy z Francuzami.
Reklama
Unia nie jest instytucją demokratyczną i w dającym się przewidzieć czasie taka stać się nie może. Nie sposób sobie wyobrazić demokracji "syntetycznej" (wyizolowanej z historii i tradycji, bez związku z kulturą i językiem). Społeczna solidarność to także cecha państw narodowych i nie da się jej w szerszym zakresie ustanowić w Unii. Trzeba mieć świadomość, że szerokie kompetencje Unii to kompetencje jej biurokracji – kontrolowanej przez najsilniejsze państwa.
Rozszerzenie kompetencji Unii było na ogół tolerowane, choć niechętnie, przez społeczeństwa krajów europejskich. Unijny establishment zastawiał też pułapki. Wprowadzono wspólną walutę bez koniecznych zmian politycznych, przyjmując, że euro w przyszłości integrację polityczną wymusi. Okazało się to trudne, o czym najlepiej świadczą losy "konstytucji", choć po wielu przepychankach udało się "wyłudzić" traktat lizboński.
Gdy przyszedł kryzys, stało się jasne, że Unia nie jest zdolna do skutecznego działania. Była potrzeba, by wysupłać pieniądze dla Greków, których problemy nie skumulowałyby się tak dramatycznie, gdyby nie byli w strefie euro. Jednak i szukanie pieniędzy nie bardzo się udało. Nie tylko dlatego że przyszły one za późno. Bardziej dlatego że główny płatnik i beneficjent wspólnej waluty (Niemcy) przymusza Greków do zażycia lekarstwa, które prawie na pewno doprowadzi ich do upadku. Ale Niemcy, którzy na rodaków w byłej NRD wydali 1500 mld euro, po prostu nie są solidarni z Grekami i trzeba to uznać za normalne.
Nie wydaje się, by zaufanie obywateli do Unii można było budować przez pogłębienie integracji i rozszerzanie je struktur. Przez budowanie europejskiej struktury federalnej. Unia stoi wobec buntu swoich obywateli. Ale rozpad Unii to by było dla Europy i świata zdarzenie dramatyczne. Są powody, by Unię, a pewnie także i euro, ocalić. Jak?
Sądzę, że potrzebne jest ograniczenie niektórych jej funkcji, uproszczenie upiornie zawiłych procedur i zmniejszenie aparatu. Ale Unia nie może zawiesić na haku historii solidarności. A konkretniej? Kilka przykładów. Bruksela powinna zrezygnować z kontroli wydatkowania funduszy strukturalnych – demokracje narodowe nie zrobią tego gorzej, ale pewnie taniej. Parlament europejski powinien być przedstawicielstwem parlamentów krajowych (za wielokrotnie mniejsze pieniądze). Trzeba zrezygnować z takich instytucji jak "prezydent" i unijna dyplomacja. Generalnie porzucić trzeba ideę federalnej Europy i bronić tego, co ludzie akceptują: pogłębionej współpracy państw narodowych. Jest czego bronić.