Na dodatek to ich błędy – niewynikające ze złej woli, lecz raczej z myślenia życzeniowego – pozwalają problemom na rozwijanie się, zaś kiedy wreszcie sytuacja zmusza ich do działania, wcale kryzysów nie rozwiązują, lecz jeszcze je pogłębiają. Kryzys migracyjny, którego Europa właśnie doświadcza, jest tego najlepszym przykładem. Nie pierwszym i zapewne nie ostatnim.
Wojna domowa w Syrii nie zaczęła się wczoraj ani przed miesiącem, tylko trwa już piąty rok, podobnie jak chaos w Libii. W Iraku pokoju nie ma od lat 12, a w Afganistanie – od 14. Autorytarnie rządzący prezydent Erytrei urząd piastuje od momentu uzyskania przez ten kraj niepodległości, czyli 22 lata. Nie trzeba było być profesorem stosunków międzynarodowych, by już jakiś czas temu wpaść na to, że masowy napływ uchodźców z tych krajów prędzej czy później nastąpi. Szczególnie że przemytnicy przerzucający migrantów do Europy działali na Morzu Śródziemnym na długo przed arabską wiosną.
Tymczasem Unia Europejska wydawała się tym faktem kompletnie zaskoczona. Choć sama przecież stworzyła dogodne warunki do tego, by migracje przybrały tak masową skalę. Gdy przed 20 laty znoszono kontrole graniczne pomiędzy stronami porozumienia z Schengen, w ślad za tym miało iść wzmocnienie ochrony granic zewnętrznych. Brukseli wystarczył jednak polityczny sukces, jakim niewątpliwie jest możliwość swobodnego poruszania się po Europie, a w sprawie ochrony granic uznano, że jakoś to będzie, i zostawiono to państwom członkowskim. A tak się nieszczęśliwie złożyło, że kryzys gospodarczy najmocniej uderzył w państwa, przez które przebiegają najbardziej newralgiczne odcinki granic zewnętrznych. Czy w związku z potencjalnym napływem uchodźców i migrantów w ostatnich kilku latach zwiększono liczbę patroli na morzu? Albo budżet Fronteksu? Czy zwiększono pomoc dla Grecji i Włoch?
Reklama
Teraz Unia Europejska próbuje problem migrantów rozwiązać, na przemian apelując do państw członkowskich o solidarność bądź im grożąc. Gorzej, że robi to w sposób, który wcale się do rozwiązania nie przyczynia. Czy jako Unia Europejska powinniśmy w jakiś sposób pomóc tysiącom ludzi umęczonych konfliktami w sąsiednich krajach? Tak. Ale czy to znaczy, że mamy wpuszczać wszystkich bez ograniczeń? W początkowej fazie kryzysu Komisja Europejska naciskała na obligatoryjne rozdzielenie pomiędzy państwa członkowskie 60 tys. uchodźców. Teraz jest już mowa o 160 tys. i nikt nie powiedział, że za jakiś czas nie będzie chodzić o pół miliona.
PAP/EPA / KOCA SULEJMANOVIC
Trudno to odebrać inaczej niż jako zachętę dla kolejnych migrantów, by również spróbowali się przedostać do Unii. Podobnie jak słowa niemieckiego ministra spraw wewnętrznych Thomasa de Maiziere’a, który mówił, iż Niemcy spodziewają się w tym roku 800 tys. wniosków o azyl, oraz wicekanclerza Sigmara Gabriela, który zapewniał, że są w stanie przyjmować po pół miliona osób rocznie przez najbliższe kilka lat.
Po tygodniu okazało się, że nie są w stanie, i Berlin zamknął granice, by nie wpuszczać następnych. Na dodatek plany Komisji Europejskiej dotyczą osób już znajdujących się na terytorium Unii, czyli w dużej części tych, którzy byli najsilniejsi, najbogatsi bądź mieli najwięcej szczęścia. Bardziej sensowny jest pomysł brytyjskiego premiera Davida Camerona, który zapowiedział, że Wielka Brytania przyjmie 20 tys. Syryjczyków, ale bezpośrednio z obozów dla uchodźców na Bliskim Wschodzie i ze szczególnym uwzględnieniem kobiet i dzieci.
Poza tym w typowy dla siebie sposób Unia zajmuje się skutkami problemu, a nie jego przyczynami. Choć też nie do końca wszystkimi skutkami, bo w całej debacie na temat rozdzielania uchodźców pomijany jest temat, czy oni mają tu zostać na stałe, czy tylko do czasu zakończenia wojny w Syrii, co mieliby tu robić, bo patrząc na statystyki bezrobocia wśród migrantów – nawet w Niemczech – trudno uwierzyć w to, że wszyscy będą pracować.
A gdzie dyskusja na temat tego, co zrobić, żeby ci ludzie w ogóle nie musieli wyjeżdżać ze swoich krajów? Jak zakończyć wojnę domową w Syrii i Libii, w jaki sposób pokonać Państwo Islamskie? Biorąc pod uwagę, że Unia Europejska liczy 508 mln mieszkańców, to przyjęcie tych 160 tys. osób nie zmieni znacząco struktury etnicznej. Ba, nawet 5 mln Syryjczyków stanowiłoby mniej niż 1 proc. populacji Unii. Ale czy na pewno właściwym rozwiązaniem byłoby, gdyby wszyscy mieszkańcy Syrii z niej wyjechali? Ma się ona stać ziemią niczyją, którą swobodnie – i niemal zgodnie z prawem międzynarodowym – przejmie Państwo Islamskie?
Kryzys migracyjny nie jest zresztą jedynym przykładem decyzyjnej indolencji Unii. Bo jak określić sytuację, w której problemy państwa wytwarzającego 2 proc. PKB strefy euro o mały włos nie doprowadziły do rozpadu unii walutowej? Faktyczne bankructwo Grecji tak samo zaskoczyło Unię jak napływ imigrantów, choć było równie łatwe do przewidzenia. Od dawna przymykano oko na greckie poprawianie statystyk, na to, że Ateny notorycznie mają potężny deficyt budżetowy, a połowa strefy euro łamie reguły dotyczące deficytu i długu publicznego.
Wprowadzenie wspólnej unijnej waluty było projektem politycznym, więc takie kwestie jak to, jak mają razem funkcjonować gospodarki o różnym poziomie rozwoju i konkurencyjności albo czy Unia powinna odpowiadać za długi krajów członkowskich, nie zostały sprecyzowane. Gdy przyszedł kryzys, wszystkie takie niedopracowania wyszły na jaw, a spóźnione działania spowodowały, że rozlał się on na kolejne kraje.
Zwolennicy bardziej federalnej Europy wskazują, że przyczyną słabej reakcji Unii na kryzysy jest rozbicie kompetencji pomiędzy Brukselę a państwa członkowskie, i wskazują, że gdyby Unia była jak Stany Zjednoczone – z silną władzą prezydenta, silnym Kongresem i uprawnieniami stanów ograniczonymi do spraw lokalnych – byłoby lepiej. W Stanach Zjednoczonych proces podejmowania decyzji faktycznie jest łatwiejszy, tylko czy powiększanie kompetencji ludzi, dla których każdy kolejny kryzys jest zaskoczeniem, to faktycznie dobry pomysł?