Donald Tusk zawiódł wiele z pokładanych w nim nadziei. Co do tego prawie nikt nie ma wątpliwości. Przede wszystkim, jak dotąd przynajmniej, nie okazuje się być człowiekiem na miarę trudnych czasów. Brak mu wizji, pomysłów i woli zmierzenia się z największymi unijnymi wyzwaniami: kryzysem z uchodźcami przede wszystkim. Krytykowany jest też za zbyt małą aktywność i lekceważenie Parlamentu Europejskiego. I to eurodeputowani, w tym szefowie frakcji, są największymi oponentami Tuska. Krytycznie mówią o nim liberałowie i socjaliści, zachwyceni nie są konserwatyści, o eurosceptykach nie wspominając. Ale to nie od europosłów zależy przyszłość Tuska. A przynajmniej nie bezpośrednio.
Za półtora roku zdecydują o niej przywódcy krajów Unii, w tym premier Polski. Wystarczy, że nowy polski rząd wycofa swoje poparcie dla Tuska. Wówczas trzeba będzie znaleźć rozwiązanie problemu i wpisać je w całość unijnych puzzli. Za 1,5 roku skończy się kadencja, druga już, szefa europarlamentu Martina Schulza. Trzecia kadencja dla niego byłaby czymś niebywałym. Teoretycznie teraz to stanowisko należałoby się posłowi z największej frakcji - chadeckiej. Komu konkretnie? Jeszcze nie wiadomo. To oznaczałoby, że chadecy mieliby szefa PE, Rady i Komisji Europejskiej. A socjaliści tylko szefową dyplomacji unijnej. Dlatego socjaliści głośno krytykują Tuska. I niewykluczone, że któryś z socjalistycznych premierów będzie chciał usunąć Tuska i obsadzić tę funkcję właśnie socjalistycznym politykiem.
Ale trzeba też będzie zachować balans: nie tylko polityczny, ale i geograficzny. Chodzi o obsadzenie kogoś z nowych krajów członkowskich (albo na czele Rady, albo PE). To dodatkowa komplikacja.
Donaldowi Tuskowi powinno zależeć na przynajmniej poprawnych relacjach z nowym rządem polskim. Bez jego poparcia będzie mu trudniej. Z drugiej strony Warszawa niekoniecznie wiele zyska na odwołaniu byłego polskiego premiera. Nie byłoby to najlepszym ruchem wizerunkowym. Poza tym pytanie chyba najważniejsze: kto zastąpiłby Tuska? Jeśli polityk o poglądach pokroju Jean-Claude'a Junckera, to oznaczać będzie jeszcze większy nacisk na konieczność przyjmowania uchodźców. Tusk jest w tej kwestii bardziej sceptyczny od Junckera.
Niezależnie od wszystkiego: różnic politycznych - eufemistycznie mówiąc - i przeszłości, w interesie obu stron (rządu i Tuska) jest próba przynajmniej współpracy. Trzeba pragmatyzmu, nie emocji. A konflikt na pewno Polsce nie pomoże. Tuskowi zresztą też nie.
Komentarze (36)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeA teraz też nie mogą żyć bez lewatywy, aby nie POłączyć słowa PIS, z jakimkolwiek ga***m.
:))))))))
Jeszcze niedawno w debacie przedwyborczej w telewizji publicznej premier Ewa Kopacz oświadczyła, że inwestycja Nord Stream II nie będzie realizowana. Niestety, wszystko wskazuje na to, że jej rząd nie zrobił nic zarówno na forum Unii Europejskiej, jak i podczas dwustronnych kontaktów ze stroną niemiecką, aby to przedsięwzięcie zablokować (choć ponoć rządy Platformy i PSL należały do najlepszych po 1989 roku). W ostatnią środę Moskwę i prezydenta Putina odwiedził wicekanclerz Niemiec Sigmar Gabriel (reprezentujący w rządzie kanclerz Merkel niemiecką lewicę) i opowiedział się za szybką realizacją Nord Stream II. Co więcej, zadeklarował, że Niemcy będą zabiegały o to, by decyzje dotyczące prawnych regulacji projektu zapadały w Niemczech, a nie w Brukseli. Przypomnijmy tylko, że na początku września podczas Wschodniego Forum Ekonomicznego we Władywostoku Gazprom podpisał już umowę na budowę Gazociągu Północnego II aż z pięcioma zachodnimi koncernami. Do wcześniejszych trzech, które podpisały czerwcowy list intencyjny, niemieckiego koncernu E.ON, austriackiego koncernu paliwowego OMV i brytyjsko-holenderskiego koncernu Shell, dołączyły niemiecki BASF i francuski Engie, a w wyniku realizacji umowy ma powstać spółka zajmująca się budową i późniejszą eksploatacją gazociągu, w której tak jak to rosyjska firma od zawsze praktykuje, będzie miała ona 51% udziałów, a pozostali udziałowcy pakiety mniejszościowe sumujące się do 49%. Dwie nowe nitki wspomnianego gazociągu będą miały przepustowość wynoszącą 55 mld m3 gazu i mają powstać do końca 2020, co oznacza, że czterema nitkami Gazociągu Północnego Rosja będzie zdolna wyeksportować 110 mld m3. W ten sposób do krajów Europy Zachodniej może być realizowane ponad 2/3 rosyjskiego eksportu gazu. Przypomnijmy także, że na początku października w Parlamencie Europejskim odbyła się debata na temat budowy dwóch nowych nitek gazociągu pod nazwą Nord Stream II i – jak się później okazało – była przede wszystkim robieniem dobrej miny do złej gry. Została zorganizowana na wniosek największej frakcji w PE – Europejskiej Partii Ludowej (EPL), do której należą europosłowie Platformy i PSL. Wprawdzie debacie nadano tytuł „Podwojenie przepustowości Gazociągu Północnego i skutki dla unii energetycznej i bezpieczeństwa dostaw” sugerujący, że nie mamy do czynienia z jakimś wyjątkowo niekorzystnym dla UE przedsięwzięciem, ale zdecydowana większość europosłów bardzo krytycznie mówiła o tej inwestycji. Tak naprawdę z tego zgodnego chóru krytyków wyłamał się tylko przedstawiciel frakcji, w której dominującą siłą jest Front Niepodległościowy Marie Le Pen, która jest znana z prorosyjskich sympatii. Przebieg wspomnianej debaty i wypowiedź komisarza ds. klimatu i energii Miguel Canete dawały nadzieję, że Komisja Europejska podejmie jednak działania blokujące inwestycję Nord Stream II, a przynajmniej przypilnuje, żeby unijne prawo w zakresie ochrony środowiska, zamówień publicznych, wreszcie przepisy tzw. III pakietu energetycznego miały zastosowanie do tej przecież przede wszystkim rosyjskiej inwestycji. Ale skoro w tym przedsięwzięciu uczestniczą aż dwa duże niemieckie koncerny E.ON i BASF i dzieje się to zapewne przy przynajmniej przyzwoleniu niemieckiego rządu, to trudno sobie wyobrazić, aby te firmy wyrzucały pieniądze w błoto. Unijne przepisy przepisami, ale skoro ta inwestycja jest dobra dla Niemiec, choć niedobra dla krajów nadbałtyckich, Polski, Słowacji i stowarzyszonej z UE Ukrainy, to – zdaniem Niemców – musi być po prostu zrealizowana. Wprawdzie na pytanie zadane jeszcze we wrześniu przez europosłów z grupy ECR: Jadwigę Wiśniewską, Stanisława Ożoga, Janusza Wojciechowskiego i moją skromną osobę, wspomniany komisarz ds. energii Miguel Canete właśnie odpowiedział, że „każdy gazociąg budowany na terytorium UE musi być budowany i eksploatowany w pełnej zgodności z obowiązującym prawodawstwem UE, w tym przepisami III pakietu energetycznego”, ale jak wynika z wypowiedzi wicekanclerza Sigmara Gabriela, Niemcy nie oglądając się na Unię, realizują swoje interesy. Dr Zbigniew Kuźmiuk