Ministerstwo czegoś tam zaproponowało, by do szkół wprowadzić obowiązkowy egzamin ze sprawności fizycznej. Uczniowie musieliby wykazać się jak najlepszym czasem w biegu na 100 czy 500 metrów, jak najdalszymi skokami w dal oraz jak największą liczbą podciągnięć na drążku. Sądząc po tym, co przeczytałem na forach internetowych i w prasie, większość z was uważa, że to idiotyczny pomysł. Jakaś mama skarżyła się, że jej 12-letni synek ma stwierdzoną przez lekarza alergię na bieganie, przysiady i zapach potu, w związku z czym nie może uczestniczyć w żadnych ćwiczeniach. Jest zatem więcej niż pewne, że nie zda sprawnościowego egzaminu i na jego świadectwie w miejscu oceny z WF pojawi się adnotacja „głąb”, przez co nie będzie mógł zostać sławnym kardiochirurgiem. Z kolei jakiś ojciec pacyfista oburzony jest tym, że próbuje się zmusić jego małą królewnę do pokonania na czas dystansu większego niż ten dzielący jej łóżko od komputera, lodówki i szafy z ciuchami. Jest to tak podłe, że Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze powinien uznać to za zbrodnię przeciwko ludzkości. Jednak najbardziej rozbawiła mnie nauczycielka WF cytowana przez jedną z gazet. Stwierdziła, że cały ten test sprawności fizycznej „zrodzi w uczniach agresję” oraz „doprowadzi do niezdrowego współzawodnictwa”. Nie zmyślam. Tak powiedziała osoba, której powołaniem powinno być wyciśnięcie z naszych dzieci ostatnich kropel potu na szkolnym boisku.
Obawiam się, że z takim podejściem hodujemy pokolenie rywalizujące ze sobą wyłącznie o to, kto wciśnie się w węższe rurki, uzbiera najwięcej punktów na karcie lojalnościowej Starbucksa i kupi ray-bany z najszerszymi oprawkami. Pokolenie, które przeniosło się z sal gimnastycznych do pasaży galerii handlowych i za 20–30 lat będzie pokrzywione bardziej niż wykres notowań ropy naftowej z ostatniego roku. Należy natychmiast temu przeciwdziałać. W przeciwnym wypadku w przyszłości Volkswagen, Opel, Toyota, Mercedes i cała reszta będą musiały porzucić produkcję samochodów na rzecz wózków inwalidzkich. A auta takie jak np. opel corsa OPC, którym jeździłem w ubiegłym tygodniu, całkowicie stracą sens. Bo ich prowadzenie wymagało będzie zbyt dużo wysiłku. I fizycznego, i psychicznego.
Żeby zmienić bieg w corsie OPC, najpierw będziecie musieli uporać się ze sprzęgłem, które pracuje z lekkością średniowiecznego mostu zwodzonego. Z kolei pedał hamulca działa tu na zasadzie przełącznika – gdy postanowicie tylko troszkę zwolnić i lekko go naciśniecie, absolutnie nic się nie wydarzy. Wówczas dociśniecie go nieco mocniej i zahamujecie z taką siłą, że ziemia na chwilę przestanie się obracać wokół własnej osi. Utrzymanie corsy na drodze też wymaga skupienia i sporej pracy – mięśnie rąk przez 100 proc. czasu muszą być gotowe do korygowania toru jazdy. Mały opel zachowuje się bowiem jak spaniel spuszczony ze smyczy podczas polowania na kaczki – biega jak opętany z nosem przy ziemi od prawej do lewej, nie zwracając uwagi na komendy, jakie mu wydajecie. I strasznie głośno przy tym ujada – przy 100 km/h nie słyszałem dzwoniącego telefonu, przy 120 km/h radia, a powyżej 140 km/h nawet własnych myśli. Za to cały czas czułem, że jadę autem, którego zawieszenie wykonano ze zbrojonego betonu. Komfort resorowania jest tu porównywalny wyłącznie do zjeżdżania pianinem po schodach z 10. piętra wieżowca. I jeszcze za wszystkie te cierpienia Opel wystawia wam rachunek w kwocie – uwzględniając kilka dodatków – ocierającej się o astronomiczne 100 tys. zł.
Wszystko to brzmi równie bezsensownie, jak wakacje polegające na przymusowym kopaniu łyżeczką do herbaty studni na Saharze. Ale właśnie dlatego corsa OPC jest fantastycznym samochodem. Daje bardzo rzadką w dzisiejszych czasach możliwość zmierzenia się z samochodem, zweryfikowania swoich umiejętności i stoczenia pojedynku z prawami fizyki. Jest jak śrubokręt w świecie wkrętarek akumulatorowych – żeby osiągnąć zamierzony efekt, musicie się napracować aż do bólu nadgarstków, ale dzięki temu końcowa satysfakcja będzie nieporównywalnie większa. Za każdym razem gdy prowadziłem tego małego 207-konnego chuligana, moje serce wędrowało w okolice przełyku, a na mecie poziom adrenaliny był już tak wysoki, że odczuwałem autentyczną potrzebę zapalenia papierosa. Niestety ręce drżały mi tak bardzo, że nie mogłem go odpalić.
Reklama
Oczywiście są samochody dużo szybsze, mocniejsze i bardziej emocjonujące, ale rzadko który jest tak nieprzewidywalny i niepokorny jak corsa OPC. Pomimo napędu na przednie koła bardzo chętnie zarzuca ogonem – możecie mieć pewność, że na każdym ostrzej pokonywanym zakręcie przedni i tylny zderzak dojdą do wniosku, że powinny zamienić się miejscami. Ale nie wiecie, w którym momencie to nastąpi, dlatego cały czas musicie pozostawać w skupieniu. I właśnie ta nieprzewidywalność oplowskiego hot-hatcha czyni go wyjątkowym. Jest on powrotem do czasów, gdy to człowiek kierował maszyną, a nie odwrotnie. Do czasów, gdy na zajęciach z WF nikogo nie obchodziły nasze alergie, płaskostopia i pryszcze na plecach – wszyscy musieliśmy skakać przez kozły, robić fikołki, biegać na czas i rzucać piłkami lekarskimi. I żeby zaimponować klasowym koleżankom, robiliśmy to dobrze. Dzisiejsze nastolatki to samo starają się osiągnąć za pomocą misternie ułożonych fryzur i kremów pod oczy. Są wymuskane i metroseksualne. Jestem jednak pewien, że za pomocą kilku przejażdżek corsą OPC w fotelu pasażera udałoby się wyhodować u nich prawdziwe cojones.