W sumie nie powinienem być zdziwiony. To, co się szykuje, mogłem dostrzec owego pięknego wieczoru, kiedy spotkałem się z Mariuszem – zaprzyjaźnionym opolskim kierowcą. To Mariusz chciał płacić, portfel miał pełen.
– Interes dobrze idzie? – zagadnąłem.
– Nie, nie – błysnął zębami w odpowiedzi. – To królowa dobrze płaci...
– Za co?
– Nie za co, a na co. Na dzieciaka.
– Twoja córka mieszka w Londynie? – spytałem zdziwiony.
– Nie, w Anglii mieszkaliśmy siedem lat temu, w 2005 r. – odpowiada. – Trochę ponad rok, ale od dawna jesteśmy w Polsce, bo dom udało się skończyć z tego, co tam zarobiłem. Ale królowa ciągle płaci child benefit. Wystarczy czasem tam wpaść, coś przewieźć. Nawet nie trzeba kombinować. Ci Angole są tacy głupi.
O tym, jak głupi są „ci Angole”, przekonywał mnie też Istvan. Trochę wcześniej, w 2011 r. Jechaliśmy przez Clapham Common w południowym Londynie. Istvan nawet nie patrzył na drogę, znał ją doskonale. Jeździł tędy codziennie od siedmiu lat. Ciągle tym samym starym passatem. Ciągle na węgierskich numerach.
– Kto by tam płacił to ich ubezpieczenie? Wiesz, tym głupim Angolom można wmówić, że jest się tylko przejazdem – przekonywał mnie.
– Ale przecież mieszkasz tu już siedem lat. Twoja córka się tu urodziła, starasz się o obywatelstwo.
– Ale auto zarejestrowane jest na ojca w Nyíregyháza. I co, może tatuś mnie nie może odwiedzić?
Głupi byli nie tylko urzędnicy transportowi. Głupi byli też policjanci. Wpuścili na Wyspy Rademenesa z Wrocławia. Mówił, że jest jak kot z serialu „Siedem życzeń”. I rzeczywiście przypominał kota mającego niejedno już życie za sobą. Kota, który potrafi się wślizgnąć do każdego mieszkania. Kominem. Przez okno. Otworzyć stary budynek na squat albo oczyścić jakieś mieszkanie z biżuterii. Do dziś nie wiem, jak miał na imię. Nie chciał się przedstawić. Z powodu zwolnienia warunkowego, którego zasady złamał, wyjeżdżając na Wyspy. Polski wymiar sprawiedliwości stracił go z oczu. Anglicy uwierzyli, że skoro weszliśmy do Unii, to można nam zaufać. A teraz są sami sobie winni.
Podobnie jak Francuzi. 38-letni pijany Polak, który zgwałcił i zabił 9-letnią dziewczynkę w kwietniu 2015 r., miał sądowy zakaz przebywania na terenie Republiki Francuskiej. Co z tego, skoro dojazd w okolice Calais zajął mu kilka godzin? O jego historii francuskie media mówiły przez wiele dni. Odbyły się wielotysięczne marsze. O zaniedbaniach francuskiej prokuratury czy o tym, że sądowy zakaz stracił ważność, prasa nad Sekwaną już nie pisała.
Powiedzą państwo, że te przykłady to manipulacja. Że większość Polaków mieszkających na Wyspach to ciężko pracujący i płacący podatki obywatele Unii. Że Polacy we Francji mają twarz przystojnego hydraulika z plakatów, a nie mordercy. Że takie są fakty. I że znajdują one potwierdzenie w liczbach. Zgoda. Każdy porządny raport poświęcony imigracji pokaże, że napływ taniej siły roboczej z nowych państw UE poprawił konkurencyjność brytyjskiej, francuskiej czy holenderskiej gospodarki. Obniżyliśmy koszty pracy, częściowo zasypaliśmy dziury w ich systemach ubezpieczeń społecznych. Polki w Wielkiej Brytanii rodzą dzieci, które wyrosną na dobrych Brytyjczyków, a absolwenci polskich techników przynoszą ze sobą kompetencje, których brytyjskiemu przemysłowi brakuje.
Takie są fakty. Problem polega na tym, że one nie mają znaczenia. Bo media nawet kiedy mówią prawdę, to kłamią. Jak parę tygodni temu – kiedy brytyjskie gazety zaszokowały czytelników informacją, że na terenie Wielkiej Brytanii przebywa na wolności ponad 5 tys. obcokrajowców skazanych na więzienie. Teoretycznie czekają na deportacje. Jednak policja wielu z nich w każdej chwili może stracić z oczu. Skąd prognoza? Tego brytyjscy dziennikarze nie wyjaśnili. Ale nie mają najmniejszych oporów, by dane o kryminalistach zestawić z liczbą ponad 330 tys. imigrantów, którzy w jednym tylko roku dotarli na Wyspy. Co jedna liczba ma wspólnego z drugą? Niewiele. Ale dobrze jest podgrzać atmosferę.
Oburza państwa ta niesprawiedliwość? A czy w polskich mediach trąbiących o islamskim terroryzmie przeczytacie o muzułmańskich policjantach, którzy zginęli w tej walce? O milionach spokojnych obywateli, którzy od sąsiadów różnią się tylko tym, że modlą się w piątek, a nie w niedzielę? Czy w polskich gazetach epatujących sensacjami o islamskim gwałcie na Europie przeczytacie historie z sylwestrowej nocy w Kolonii, w czasie której Syryjczycy odganiali napastników i pomagali napastowanym kobietom? Zwykli obywatele przeciw pijanym bydlakom? Nie. Ten obraz nie pasuje do jasnego i prostego przekazu. W ideologicznej walce nie ma czasu na niuanse. I w takie niuanse przestała się bawić brytyjska czy holenderska prasa brukowa. Coraz głośniej pisze o tym, co porządni, czyści i syci Europejczycy wypisują o nas na portalach społecznościowych: tani, brudni ludzie ze Wschodu, złodzieje i prostytutki.
Polscy pionierzy walki z polityczną poprawnością powinni mieć świadomość, że walczą nie tylko o to, by można było ludzką tragedię nazwać islamską inwazją, lecz również o to, by mogły działać takie portale jak słynny holenderski Meldpuntmiddenenoosteuropeanen.nl, w którym miłośnicy kwiaciarstwa narzekają na posiadaczy sandałów i skarpetek, mówiących niezrozumiałym językiem i pijących piwo pod sklepem.
Szwedzki dziennikarz Maciej Zaremba w książce „Polski hydraulik” pokazał pierwszą fazę wielkiej wędrówki ludów – jego słowa sprzed paru lat tchnęły optymizmem. Szwedzcy związkowcy, protestujący przeciw budowlańcom z Łotwy, mieli w końcu zrozumieć, że to nie rywale, lecz bracia z jednej klasy społecznej. Ale nadzieja się nie spełniła. Zamiast tego mamy radykalnych Szwedzkich Demokratów, Prawdziwych Finów, Front Narodowy czy Partię Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). Bo prawdziwej wspólnoty nie ma co szukać, jeżeli można punktować w sondażach dzięki uderzaniu prosto między oczy. Jak „Daily Mail”, ze zgrozą opisujący publiczną toaletę, którą 15 Rumunów zamieniło w mieszkanie. Budynek co prawda był już wcześniej opuszczony, ale to nie jest problem, skoro artykuł można podsumować słowami o wschodnich Europejczykach, którzy zalewają nawet spokojne przedmieścia.
Szczucie się opłaciło. Kiedy pierwsza grupa nowych krajów członkowskich dołączyła do Unii, Wielka Brytania od razu otworzyła swój rynek pracy. Kiedy do Wspólnoty doszlusowały Bułgaria i Rumunia, obywatele tych krajów musieli pogodzić się z okresem przejściowym. A kiedy on się skończył, populistyczni brytyjscy politycy urządzili szopkę. W świetle kamer czekali na lotnisku Luton na nowych przybyszy, by protestować przeciwko inwazji ze Wschodu. Skończyło się farsą, bo polityków było więcej niż imigrantów.
Ten absurdalny moment jest kwintesencją problemu. Brytyjczycy boją się rzeczy, o których czytają w prasie i które oglądają w telewizji. Opowiadają sobie szokujące historie przeczytane w mediach społecznościowych. Pod wpływem takich lektur deklarują w sondażach, że migracja jest największym problemem, przed jakim stoi ich kraj. W badaniu przeprowadzonym w sierpniu 2014 r. taki wynik wskazał co drugi ankietowany. Kiedy spytano go, czy problem migracji dotyka jego samego albo najbliższej rodziny – odpowiedział potwierdzająco jedynie co piąty ankietowany.
Ekonomiści mogą tłumaczyć, że socjalne bezpieczeństwo europejskich mas pracujących zostało podminowane przez chińskie trampki, bawełniane koszulki z Bangladeszu czy koreańskie samochody. Ale z tańszej pary butów nie da się zrobić dobrego nagłówka, jak z historii o człowieku, który jest dziwny i obcy. Dzięki temu Nigel Farage, lider UKIP, może popisywać się bon motami o Unii, która sprawia, że na Wyspy łatwiej dotrzeć blokersowi z Budapesztu niż chirurgowi z Canberry. Nawet jeżeli wspomniany chirurg wcale się do Wielkiej Brytanii nie wybiera. Owszem, społeczny kryzys w Europie Zachodniej ma przyczyny w globalnej recesji. Owszem, więcej winy mogą mieć na sumieniu amerykańscy bankierzy, którzy ochoczo udzielali kredytów hipotecznych striptizerkom, a nie ciężko pracującym ludziom z dawnego bloku wschodniego. Ale to my nadajemy się na nagłówki.
Były wicekanclerz Niemiec i szef MSZ tego kraju z lat 1998–2005 Joschka Fischer – jeden z architektów rozszerzenia Unii – mówił DGP i radiowej Trójce, że nie żałuje tego, iż UE urosła. I dodawał, że za jej kryzys odpowiadają egoizmy wszystkich krajów członkowskich.
Trudno się z tym nie zgodzić. Niemcy stosują podwójne standardy – mówiąc o europejskiej solidarności, realizują energetyczne projekty z Rosją, narzucają nam politykę migracyjną i blokują dostęp do własnego rynku usług. Francja otwarcie wspiera ekspansję rodzimego kapitału i broni interesów atomowej energetyki. Listę takich zachowań można by wydłużać w nieskończoność. Pisząc więc o tym, że to my rozwaliliśmy Unię – jak typowy dziennikarz – nawet mówiąc prawdę, kłamałem. Bo Unię rozwalają też brukowe media, społecznościowy hejt i gra europejskich egoizmów.
Czy najlepszym wyjściem z tej sytuacji nie byłoby zrzucenie części tego balastu? Wątpię, by zachodnioeuropejscy politycy rozmontowali państwa opiekuńcze, zrezygnowali z dbania o interesy kluczowych sektorów gospodarki. Nie wierzę, że media się ucywilizują. Może wiec najłatwiej odciąć się od tych barbarzyńców ze Wschodu. I od tych, którzy kantują naszych policjantów i traktują nas jak głupich Angoli. I od tych, którzy pracują lepiej, dłużej i taniej niż my.
Niemożliwe – powiedzą państwo. Unia nie przetrwa bez konkurencyjności, którą jej dajemy, nie da się przerwać tak ważnych więzi gospodarczych. A kto mówi o ich przerywaniu? Proszę spojrzeć na Wielką Brytanię. Na wszystkie opt-outy, które do tej pory Londyn sobie wynegocjował. Nawet jeżeli z Unii nie wyjdzie, to już się z niej częściowo wykręcił. Czy inni nie mogą pójść ich śladem? Czy niemiecki przemysł nie poradzi sobie w sytuacji, w której strefa Schengen będzie się kończyła na Odrze, a Polacy będą mogli wjechać na tamtejszy rynek pracy tylko na podstawie indywidualnego zezwolenia? Przy współczesnej logistyce, robotyzacji i napływie siły roboczej z całego świata spokojnie można sobie taki scenariusz wyobrazić. A dzięki temu odetnie się jeden z potencjalnych powodów wzrostu populizmu i zagrożenia dla elit. Być może najbardziej racjonalnym wyborem politycznym Europy Zachodniej powinno być częściowe odcięcie się od nas. Zbudowanie organizmu mniejszego, lecz sprawniejszego.
Takie odcięcie niesie w sobie wiele ryzyk. Na przykład związane z geopolityką. Niemcy nie zrezygnują ze strefy buforowej, są realistami, obawiają się ekspansywnej polityki rosyjskiej. Po to mają NATO, po to budują silną pozycję na Ukrainie. Ale nie muszą mieć do tego strefy Schengen i wolnego dostępu do swojego rynku usług i rynku pracy. Kolejnym argumentem na rzecz rozszerzenia Unii, oprócz geopolitycznej kalkulacji, była obawa przed powstaniem w środkowej Europie szarej strefy. Obawa w sumie uzasadniona w 2003 r., kiedy w samej Polsce bezrobocie miesiącami przekraczało 20 proc. Czy takie ryzyko istnieje nadal? Nie jesteśmy Bałkanami. Jesteśmy starzejącym się społeczeństwem, które traci dynamikę. Takie kraje nie wybuchają. Co najwyżej więdną.
Obawiam się, że Europa poradzi sobie bez niebezpiecznego samochodu Istvana i ściągającego kasę z Wielkiej Brytanii Mariusza. Pytanie, jak oni poradzą sobie bez niej.