Brexit zaczął się grubo ponad dekadę temu. W Austrii. Gdy ksenofob i antysemita Jörg Haider i jego Partia Wolności (FPO) weszli do koalicji rządowej. Wówczas 14 państw Unii Europejskiej nałożyło na Wiedeń sankcje dyplomatyczne, by przywrócić ład moralny nad Dunajem. Później były nieudane referenda francuskie i holenderskie nad konstytucją europejską. I powtarzane do pożądanego wyniku głosowania w Irlandii nad traktatem lizbońskim. W końcu przyszedł czas na Greków, którzy pod rządami umiarkowanego polityka centrolewicy Jorgosa Papandreu chcieli zdecydować o tym, czy akceptują wizję wychodzenia z kryzysu zadłużenia zaproponowaną przez trojkę (KE, MFW i EBC). I Węgrów, którzy po wyborze na szefa rządu Viktora Orbana zapragnęli niemieszczącej się w głównym nurcie polityki gospodarczej. Na końcu było nękanie połowy Europy przez Berlin i Komisję Europejską pomysłem kwot migranckich. I zastosowanie wobec Polski wątpliwej prawnie (niezgodnej z unijną zasadą przyznania) procedury ochrony państwa prawa. Wszystkie te wydarzenia były krokami na drodze do Brexitu i osłabienia projektu europejskiego.
Zamiast nawrócenia na „postępowość”, w Austrii poparcie dla FPO konsekwentnie się umacniało, a niedawne wybory prezydenckie niemal wygrał jej lider. W Grecji po utrąceniu przez Brukselę i Berlin referendum Papandreu do władzy doszła populistyczna Syriza, która i tak zorganizowała plebiscyt. Węgrzy wprowadzili swój podatek bankowy, znacjonalizowali OFE i ku zdumieniu Berlina nie zbankrutowali. Polityka otwartych drzwi dla migrantów zamieniła się z kolei w nerwowe uszczelnianie zewnętrznej granicy Europy na modłę Budapesztu.
Reklama
Ignorowane przez elity lęki europejskich narodów za każdym razem zamieniały się w zabójczą truciznę. Jednak nawet po referendum na Wyspach nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków. Zamiast próby zrozumienia, co wydarzyło się w Wielkiej Brytanii, sześć państw założycielskich UE zwołało w Berlinie ekskluzywny szczyt, sugerujący, że receptą na ograniczenie skutków Brexitu może być pogłębienie integracji. Mimo piątkowego szoku znów postawiono błędną diagnozę. Skuteczną na chwilę. Do momentu, w którym do Pałacu Elizejskiego nie wprowadzi się Marine Le Pen, a w Hadze władzy nie przejmie Geert Wilders. Wówczas trzeba będzie zorganizować szczyt czterech, a nie sześciu państw, bo i Le Pen, i Wilders zapewne pójdą śladem Brytyjczyków.
Europejskie elity zachowują się jak Szekspirowski Koriolan, który cenił sobie życie w izolacji od społeczeństwa, a opinie ludu były warte dla niego tyle, co „wyziewy zgniłych bagien”. Genialny generał nie był w stanie zrozumieć przyziemnej frustracji związanej z utratą przez obywateli zboża. Jego pragnienie dokończenia nierealnego projektu musiało skończyć się śmiercią.