Zakaz aborcji to kukułcze jajo dla PiS. Problem jest taki, że każde rozwiązanie w tej kwestii będzie złe. Dlatego sprawa wzbudza tak duże kontrowersje nie tylko w społeczeństwie, lecz także w samej partii. Kiedy rozmawiałam z posłami PiS, nieoficjalnie zżymali się na projekt, który został im wrzucony przez Fundację Ordo Iuris i już powszechnie został ochrzczony jako pisowski, co nie jest na rękę nawet temu ugrupowaniu. Tylko nieliczni politycy z prawej strony zgadzają się z wprowadzaniem całkowitego zakazu przerywania ciąży, a największe emocje wzbudza kwestia karania kobiet za aborcję - nawet gdy chodzi o dzieci z wrodzonymi wadami. Wymuszanie rodzenia niepełnosprawnych dzieci to zmuszanie kobiet do zostania świętymi - uważa jeden z prawicowych polityków. Ale tylko prywatnie. Publicznie woli tematu nie poruszać.
Kiedy kwestia zakazu przerywania ciąży po raz pierwszy pojawiła się na wokandzie, już po wygranej PiS w ubiegłorocznych wyborach, nieoficjalnie można było usłyszeć od posłów, że to może być wręcz działanie dywersyjne mające na celu skłócenie partii. Pojawiały się teorie, że może inicjatorem powstania tej ustawy był ktoś z PO, a może to zemsta Marka Jurka (który za forsowanie restrykcyjnych projektów antyaborcyjnych wyleciał z partii). Jednak tzw. proliferzy zarzekają się, że nikt ich nie namawiał, tylko korzystają z okazji, bo kiedy jak nie teraz głosować kwestię ochrony życia nienarodzonych?
Piłka jest po stronie PiS. Będziemy musieli się określić, wyborcy patrzą nam na ręce, a część jest przeciwna totalnemu zakazowi aborcji - tłumaczyła mi jedna z posłanek. I rzeczywiście, z badań robionych na zlecenie DGP wynikało, że 26 proc. wyborców PiS jest wyraźnie przeciwnych zmianom, a ponad 20 proc. to niezdecydowani. Politycy dobrze o tym wiedzą. I muszą kalkulować. Przegłosowanie całkowitego zakazu byłoby strzałem w kolano, bowiem mogłoby oznaczać utratę poparcia w grupie najmniej radykalnych zwolenników partii.
To, że dla PiS nie jest to wygodny projekt, potwierdziła znana proliferka Kaja Godek, która już wcześniej prezentowała w Sejmie antyaborcyjne projekty obywatelskie. Opowiadała, że przed pierwszym czytaniem była umówiona z posłami PiS, żeby zadawali pytania. W ostatniej chwili się wycofali. Potem przyznali się jej, że dostali zakaz ruszania niewygodnego politycznie tematu.
Reklama
Zaostrzając prawo, PiS wyświadczyłby przysługę opozycji. Do tej pory temat był traktowany jak gorący kartofel - nikt nie chciał narażać się wyborcom. Jeśli przepisy się zmienią, opozycja, która teraz nie umie znaleźć sobie miejsca w dyskusji politycznej, dostałaby wygodny temat. Nie musiałaby nawet walczyć o liberalizację prawa (poparcie dla takiego rozwiązania jest niewielkie - Sejm bez SLD i po porażce wyborczej Partii Razem jest dość konserwatywny), a jedynie za powrotem do sytuacji sprzed spodziewanej nowelizacji. Czego chcieć więcej. Politycy już w tym tygodniu będą musieli się wykazać niezłą ekwilibrystyką - projekt, razem z drugim, który miałby liberalizować obecne przepisy, będzie omawiany w komisjach.
Być może w tej kwestii politycy rządzącej partii skorzystają z doświadczenia poprzedników. Wystarczy prześledzić, co w kwestii związków partnerskich i in vitro robiła Platforma: kluczyła, pozorując działania. Długo i skutecznie. Przykład: ostatecznie ustawa o in vitro weszła w życie tylko dlatego, że groziły nam unijne kary za brak przepisów. Związków partnerskich, które PO obiecywała wyborcom, nie udało się przeforsować. Pewnie zabrakło czasu. Teraz PiS będzie zwlekał, jak w poprzedniej kadencji PO. Wie, że przekroczenie aborcyjnego Rubikonu mogłoby być dla rządzących zbyt niebezpieczne.