ROBERT MAZUREK: Pani Basiu, herbatki?
IZABELA DĄBROWSKA: Z maliną poproszę.
Ktoś się tak do pani zwraca?
Raz, w teatrze.
Ktoś do pani tak wołał z widowni?
Nie, poszłam do teatru jako widz. Chciałam usiąść, ale pan trzymał pod moim fotelem plecak. Spytałam, czy może przesunąć, i usłyszałam: „Oczywiście, pani Basiu, natychmiast”. Ja się zaśmiałam, a on do mnie: „Czy pani wie, że pani Basia istnieje naprawdę?”.
Siedziała pani w teatrze obok Joachima Brudzińskiego?
Nie, ale obok kogoś, kto spotkał prawdziwą panią Basię, bo mówił o tym bardzo przekonująco. Najciekawsze, że kiedy zaczynaliśmy robić „Ucho prezesa”, to nie wiedziałam, że pani Basia istnieje naprawdę.
I tak sobie pani ją wymyśliła?
Dostałam dyrektywy, bo przecież mamy reżysera, rozmawiałam z nim, to było konsultowane, omówione. Założenie było takie, by pokazać osobę absolutnie oddaną, lojalną, znającą prezesa od dawna.
Prawdziwa pani Basia jest osobą niesłychanie ciepłą.
Ale skoro nie miałam pojęcia o istnieniu prawdziwej, to nie bardzo wiedziałem, co tu zawrzeć.
Robert Górski, grający prezesa, będzie się za to smażył w piekle, pani trafi na chwilę do czyśćca.
Tak sobie pomyślałem, że w gruncie rzeczy to ja prawdziwej pani Basi współczuję i jeśli czuje się dotknięta, to chciałabym ją przeprosić. Bo to rzeczywiście może być niekomfortowa sytuacja, jeśli cały czas chciała być w cieniu, a nagle znalazła się w centrum zainteresowania. Ale z drugiej strony powtarzam, że ja nie gram żadnej realnej postaci. To moja rola i tyle.
Odzywa się pani w „Uchu prezesa” z rzadka, na krótko, a jednak stała się pani przez to rozpoznawalna.
To może dlatego, że tak niewiele mówię i jestem przez to tajemnicza? A tak serio, to co mam powiedzieć? Potraktowałam to jak każdą inną propozycję zawodową, podeszłam do tego poważnie i widocznie wypełniłam zadanie...