Pada, gdy rządowe fotele zamienia się na opozycyjne ławy sejmowe, i odwrotnie – opozycyjne trwanie zamienia się na sprawowanie władzy. W kampanii wyborczej była „Polska w ruinie”. PiS szedł więc po zwycięstwo z hasłem odbudowy. Udało się szybko, bo już po kilku miesiącach ruiny w propagandzie nie było. Gdy ta zniknęła, pojawiło się „wystarczy nie kraść”. Proste i trafiające do wyobraźni hasło tłumaczące wzrost dochodów budżetowych i wartości notowanych na giełdzie spółek Skarbu Państwa. Dlatego teraz PO odpłaca się PiS pięknym za nadobne. Celem propagandy politycznej znów są gospodarka i finanse publiczne, a oskarżenie o pudrowanie rzeczywistości budżetowej pada pod adresem wicepremiera Mateusza Morawieckiego.
Brytyjski polityk, były premier Benjamin Disraeli ujął to zgrabnie, mówiąc, że istnieją trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, okropne kłamstwa i statystyki. To ostatnie jest ulubionym kłamstwem polityków. Sprawnie żonglując liczbami, można udowodnić, że polityka fiskalna jest dzisiaj najlepsza od dekady albo że rząd sprowadza na nas problemy, które dadzą o sobie znać, gdy koniunktura się ochłodzi. To prawda i to prawda. Mówienie dzisiaj, że PiS „nie dał rady”, bo nadwyżki budżetowe mają się na koniec roku zmienić w deficyt, to populistyczny rewanż PO za równie populistyczną ruinę i grabież. Rewanż bezsensowny, podobnie jak bezpodstawne były tamte zarzuty. Tym bardziej że ze względu na warunki makroekonomiczne w Polsce i na świecie porównywanie polityki gospodarczej poprzedniej i obecnej ekipy jest właściwie niemożliwe. Czasy wielkiego kryzysu gospodarczego musielibyśmy bowiem zestawić z najlepszą od lat sytuacją w Polsce i naszym otoczeniu.
Absurdalnie brzmi więc też robienie PO zarzutu z tego, że nie zasypywała na siłę deficytu i nie przykręcała śruby przedsiębiorcom, bo właśnie dzięki temu nie wpadliśmy w recesję. Mało rozsądne jest też mówienie, że notowana od czterech miesięcy górka w budżecie to kreatywna księgowość, a prawdę obnaży koniec roku, gdy w kasie państwa zaświecą pustki.
Reklama
Mateusz Morawiecki od początku studził budżetowy optymizm i nigdy nie dopuszczał nawet myśli, że górka będzie się utrzymywała po dziewięciu miesiącach, a co dopiero na koniec grudnia. Sam zresztą wie, że pomógł tegorocznym statystykom, przyspieszając zwroty VAT w grudniu 2016 r., a dziurę budżetową w dużej mierze zasypał też zysk z NBP. To nie zmienia jednak faktu, że nawet jeśli na koniec roku pojawi się deficyt, to będzie znacznie – może nawet o połowę – mniejszy niż ustawowy limit 59,3 mld zł. Bardzo dobra kondycja finansów publicznych jest widoczna gołym okiem, co nie znaczy, że są w tym jakieś szczególne zasługi obecnego rządu.
Podobnie jak w latach 2006–2007 PiS ma teraz szczęście do globalnej koniunktury, która napełnia budżet dochodami. Ma też jednak wymierne sukcesy w uszczelnieniu systemu podatkowego. Gdy w rachunku uwzględnimy jeszcze słabe wydatki inwestycyjne, to mamy budżet w najlepszej formie od lat. Opozycja zaś punktuje Morawieckiego za odkrycie, że będzie w nim deficyt. Chociaż prawdziwa krytyka należy się wprowadzaniu nowych i sztywnych pozycji wydatkowych, które odbiją się czkawką, gdy przyjdzie spowolnienie wzrostu. To zaś prędzej czy później się pojawi i przez pogarszającą się demografię, brak rąk do pracy może z nami pozostać na dłużej. Na razie jednak wciąż aktualne są słowa Marka Belki: „najmądrzejsza opozycja jest głupsza od najgłupszego rządu”.