Henryk Troszczyński: Tam, w Katyniu, wszystko było, w całości. Ciała też. Niemcy brali na ręce i przenosili. Przez trzy lata niewiele się rozłożyło. Ziemia była raczej piaszczysta. Sypała się z łopaty. Wczesną wiosną te groby znaleźliśmy. Zimno jeszcze było. Potem, jak Niemcy ekshumowali, to już było cieplej. Takie dzidy, które się wbija w ziemię, żeby sprawdzić, co jest pod spodem, łatwo wchodziły. Wbijali i wyciągali kawałki różnych rzeczy. To znaczy, Niemcy tylko nadzorowali, a te sondy wbijali miejscowi i jeńcy sowieccy. Oni też kopali.
Magdalena Rigamonti: A pan?
Ja się przyglądałem. Byłem w niemieckim mundurze, jak wszyscy przymusowi robotnicy z Polski. Przyjechałem tam w 1942 r., na roboty. Budowaliśmy baraki dla niemieckich żołnierzy wracających ze Wschodu. Takie z gotowych elementów, bardzo wygodne, z piecami grzewczymi. Zaraz też zaczęliśmy się poznawać z miejscowymi, którzy na początku się nas bali, bo my przecież w tych mundurach. Kiedy pokazaliśmy, że mamy poodpruwane guziki, białe opaski na rękawach i że mówimy po polsku, to zaczęli nam ufać. Kupowaliśmy od nich bimber, słoninę, kury, jajka.
Za co?
Niemcy nam płacili za pracę. Połowę wypłacali nam, połowę rodzinie w Warszawie. Traktowali nas nie jak więźniów, tylko jak pracowników. Zawiązywaliśmy nawet z nimi przyjacielskie stosunki. Ugadałem się z takim jednym Niemcem, w moim wieku chłopak, 19, może 20 lat. Byłem u niego w koszarach, pokazywał mi zdjęcia swojej rodziny.
Strasznie niepolityczne to, co pan mówi.
Prawdę mówię. Przyjacielskie stosunki miałem też z miejscowymi Rosjanami. Chodziłem do nich, gadaliśmy i któregoś dnia się wygadali. Mówili, że wieczorami do stacji Gniezdowo przyjeżdżały pociągi. Na te pociągi czekały autobusy i samochody ciężarowe. Do tych samochodów pakowano ludzi i wieziono do Katynia. Słychać było strzały, krzyki, jęki. Do ich chałup te odgłosy dochodziły.