- Na zakupy pani idzie? - pyta sąsiadka. Mamy do pokonania parę pięter, więc siłą rzeczy wywiązuje się dyskusja na temat pierwszej niedzieli bez handlu. Pani Jadzia przezornie zrobiła zakupy już w czwartek. - Mam to szczęście, że jestem emerytką. Kupuję wtedy, kiedy i ludzi, i kolejek nie ma. Wam młodym nie zazdroszczę. Zabiegani, zalatani, to i zakupy robicie w niedzielę. I co w tym złego? Komu to przeszkadza? Jedni mają dzięki temu świeży chleb albo jakiś łakoć, a inni robotę i pieniądze w portfelu - mówi.

Reklama

Przed klatką spotykamy pana Tadeusza z psem Teodorem. - A pan? Zrobił już swoje zakupy? - zagaja pani Jadzia, celując w niego palcem. Sąsiad wywołany do odpowiedzi przyznaje, że żonie bardzo często zdarza się wysyłać go w niedzielę po "zapomniane sprawunki". Do tej pory korzystał z pobliskiego supermarketu. W ramach ustawowej zmiany opracował już sobie listę najbliżej znajdujących się stacji benzynowych. Dopyta też panie w osiedlowym sklepie, czy będzie szansa na zrobienie zakupów. - Jak nie, to najwyżej przejdziemy się z Teodorem kawałek dalej. Prawda? - mówi, patrząc na swojego pupila. Gdyby Teodor umiał mówić, chyba powiedziałby, że nie za bardzo cieszy się z dłuższego spaceru. Swoje w życiu przeszedł i wybiegał. Jest w końcu emerytowanym psem myśliwskim.

Pani Jadzia życzy mi udanych zakupów i przede wszystkim krótkich kolejek. - Pani to już nie pamięta, jak to się kiedyś stało po wszystko, jak się listy robiło - mówi. Oczami wyobraźni wracam do 1987 roku, gdy razem z mamą stałam, a i owszem, w kolejce po chleb. Najlepszą wówczas zabawą było majtanie sznurkiem z rolkami papieru toaletowego, a nagrodą za cierpliwość - kajzerka z krzyżykiem od pani ekspedientki.

Dziś sklepowe stanie kojarzy się raczej z dobrobytem i głównie przedświąteczną gorączką kupowania prezentów na Boże Narodzenie. Zakaz handlu sprawi, że takich kolejkowo-zakupowych dni w kalendarzu będzie więcej. Dni, w których tak jak dotychczas centra handlowe i supermarkety omijałam szerokim łukiem albo strategicznie wybierałam się do nich o tyle wcześniej, by w tych kolejkach nie utknąć. W niedziele, gdy już naprawdę nie było wyjścia, też zdarzało mi się do nich trafiać.

Tuż przed pierwszą niedzielą bez handlu, mimo dosyć wczesnej pory przewidzianych przeze mnie zakupów, takich „szczęśliwców” jak ja, którzy korzystają z luksusu pracy na drugą zmianę, pracy w domu albo studiują wieczorowo, jest zdecydowanie więcej niż zwykle. Ruch dosyć spory. Koszyki wypełniają się po brzegi jak przed 11 listopada, świętem Trzech Króli albo majówkowym grillowaniem. Atak na supermarkety przed pierwszą wolną od handlu niedzielą był przecież według nowej świeckiej tradycji do przewidzenia.

To obserwacja numer jeden. Obserwacja numer dwa - pracowników jest zdecydowanie więcej. Jak wynika z ubiegłorocznego raportu DNB i Deloitte, osób pracujących w handlu jest ponad 2 mln. W sektorach związanych z handlem zatrudnionych jest kolejne 1,6 mln. I choć praca w handlu kojarzy się głównie z siedzeniem na kasie w wielkich sieciach handlowych, serwis dlahandlu.pl wyliczył, że zagraniczne sieci w Polsce dają zatrudnienie jedynie 184 tys. osób. Biedronka chwali się w reklamie, że podczas dwóch dni tuż przed wolną niedzielą ma ich być 5 tys. więcej. Czy to zrównoważy nieobsadzone niedzielne grafiki i zapobiegnie zwolnieniom? Czas pokaże.

- Mnie tam na pieniądzach aż tak bardzo nie zależy, bardziej na tym, żeby wychodzić do ludzi, bo od kilku lat jestem wdową, dzieci rzadko do mnie zaglądają - mówi pani Basia, która rozkłada towary na dziale kosmetycznym supermarketu jednej z dużych sieci. Nie dziwi się jednak obawom koleżanek i kolegów, którzy mają dzieci albo studiują i ze względu na zmiany muszą przeorganizować swój weekendowy grafik. Problemem będą też późniejsze powroty. - Ja mieszkam tuż za rogiem, ale niektóre dziewczyny mieszkają pod Warszawą, a nawet kilkadziesiąt kilometrów dalej. Nie wiedzą, czy zdążą na ostatni autobus, inne boją się wracać tę godzinę później - stwierdza. Stojąc w kolejce do kasy łapię się na tym, że podobnie jak pan Tadzio zaczynam tworzyć mapę miejsc, gdzie ewentualnie kupię to, czego zapomniałam.

Reklama

Po warzywa i tak najczęściej zaglądam na bazar. Jako miłośniczka wszelakich kulinarnych eksperymentów jestem wierną fanką marchewki od pana Sebastiana i buraków od pani Ani, czy jabłek od pana Wiesia. Tu wszyscy zacierają ręce z zadowolenia, bo klientów w ciągu dwóch dni zdecydowanie im przybyło. Tłumaczą, że ludzie nie chcą tracić czasu na stanie w długich kolejkach, wolą te krótsze bazarowe. Po sery czy pieczywo też skoczą do znajdujących się obok pawilonów. Może zapłacą więcej, ale oszczędzą cenny czas. Tylko stali klienci są nieco zafrasowani, bo po tę dobrą marchewkę będą musieli wpaść godzinę albo dwie wcześniej, żeby wyprzedzić "supermarketową konkurencję".

Gdy wracam do domu, przypominam o zamkniętych w niedzielę sklepach znajomemu, który zazwyczaj w sobotę wieczorem orientuje się, że znowu zapomniał kupić pieczywo. - Na szczęście są "Żabki". Moją właśnie odremontowali i walnęli wielki szyld "Otwarte 7 dni w tygodniu" - informuje z lekką dumą w głosie. I dodaje, że jak nie dostanie pieczywa, to w sytuacji awaryjnej pójdzie na stację benzynową po hot-doga.