Paulina Nowosielska: "Agonia" - skąd ten tytuł? Chciał pan napisać książkę o umieraniu?
Paweł Kapusta: Na co dzień piszę o sporcie. Byłem na trzech mundialach, dwóch piłkarskich mistrzostwach Europy. W końcu poczułem, że chcę spróbować czegoś innego. I wtedy w sieci znalazłem historię ratownika medycznego, właściwie relację z jego dnia pracy. Wyjazd na interwencję do kobiety, która odebrała sobie życie. Na miejscu okazało się, że przy zwłokach siedzi malutkie dziecko. Nie rozumie, co się dzieje, ale boi się zostawić mamę. Choć na co dzień mało rzeczy mnie rusza, to mną wstrząsnęło. Zbiegło się to w czasie z ogólnopolskim protestem ratowników. Postanowiłem przyjrzeć się pracy tych ludzi. „Kasy więcej chcą, pacjentów olewają” – rzucano pod ich adresem. Napisałem więc o ratownikach medycznych reportaż. Dostałem za niego nagrodę im. Teresy Torańskiej i nominacje: do Grand Pressa i europejskiego Pulitzera. Ale miałem niedosyt.
Niedosyt nagród?
Mówienia o ludziach, którzy na co dzień walczą o nasze życie. Uznałem, że napiszę książkę.
I zostanę ich rzecznikiem?
Zbierając materiały nie zapałałem bezkrytyczną miłością do lekarzy i pielęgniarek. To jak w każdym innym środowisku. Wśród dziennikarzy, biznesmenów czy nauczycieli znajdą się ludzie empatyczni, profesjonaliści, ale też regularne dupki. Chciałem jednak, żeby dotarło do nas, co dzieje się za drzwiami Szpitalnego Oddziału Ratunkowego albo w więzieniu. Jaka walka toczy się w karetce czy za ścianą w mieszkaniu obok.
Jak przystało na książkę z agonią w tytule sporo tu krwi, umierania i rzucania mięsem. Po co?
Bo taka jest rzeczywistość, a według mnie trzeba ją opisywać jeden do jednego. Jeśli pracownik SOR mówi mi, że niemal codziennie ma na oddziale najeb... człowieka, to nie będę dla kurtuazji pisał o pijanym pacjencie. Pijanym można być po urodzinach u cioci. Kiedy jednak ktoś ma w sobie 6 promili, nie panuje nad fizjologią, a w przebłyskach świadomości jest agresywny to naprawdę nie potrafię go nazwać „podchmielonym”. To samo dotyczy drastycznych scen. Jeśli toczy się reanimacja dziecka z wypadku samochodowego, widać otwarte złamania i wiotką klatkę, właśnie to trzeba napisać. Bez plastycznego obrazu czytelnik nigdy nie zrozumie i nie poczuje, o czym jest mowa. Nie jest to epatowanie dramatem.
Zaznacza pan wyraźnie, że zmienił dane swoich bohaterów.
Tak, bo za to, co mówią, mogliby np. wylecieć z pracy. W agonalnym stanie systemu ochrony zdrowia dyrektorzy, o politykach nie wspominając, dbają o pozory. Ratownicy pracują nawet po 400 godzin w miesiącu dostając 14 zł za godzinę, a nowi kandydaci jakoś nie pchają się do tej roboty drzwiami i oknami. Dlatego po kilkunastogodzinnej szychcie, gdy ze zmęczenia ledwo stoisz na nogach opowiadasz wprost o patologii, którą masz na co dzień. Kierownictwu takie wyznania by się nie spodobały.
A co ze strażnikami więziennymi? Co oni robią w tej książce i co mają wspólnego z ochroną zdrowia?
Bardzo dużo. To dla mnie ważny, osobisty temat. Mój tata był klawiszem przez 20 lat. Widziałem, jak niesprawiedliwie go traktowano. Jeden z bohaterów tej książki przeżył dokładnie to samo.
Mój ojciec zawsze miał żal. O to, jak odbiera ich reszta społeczeństwa, jak pokazują jego pracę w filmach, serialach. Strażnicy więzienni są tam zwykle zwyrodnialcami lubującymi się w zadawaniu bólu. Tymczasem, czy wie pani, jak wygląda zabezpieczenie medyczne w większości polskich więzień? Do 15 jest pielęgniarka. Co dwa, trzy dni przychodzi lekarz. Powinno się więc wywiesić karteczkę: „Wszelkie próby samobójcze, samookaleczenia, gwałty, pobicia i zgony proszę planować w dniach i godzinach od – do…”. Przez resztę czasu obowiązek ratowania życia więźniów biorą na siebie strażnicy więzienni.
Tata czytał ten fragment książki?
Był jego pierwszym recenzentem. Bałem się, że mój bohater w pewnych miejscach przesadził, ale tata uspakajał: „Tak to, synu, wygląda”. A sceny za murami więzienia bywają porażające. Gdy na przykład 12 recydywistów gwałci pedofila, a ty musisz mu ratować życie. Albo, gdy chory na HCV dokonuje samookaleczenia plastikowym nożem i pluje na strażników krwią. No i nagminne sytuacje, w których dowódca zmiany musi decydować o wezwaniu karetki. Wezwiesz? Jak okaże się, że to kolejna symulacja zakład będzie musiał za to płacić. Nie wezwiesz - okaże się, że to nie symulacja. Pacjent umrze, a ty trafisz za kraty.
Walcząc o cudze życie narażają regularnie własne – pisze pan o swoich bohaterach. To nie przesada?
Nie. Ratownicy medyczni mówią mi o tym, ale bez sztucznego zadęcia.
Niespodzianki, czyli HIV?
HIV, wirusowe zapalenie wątroby... Wystarczy się zranić podczas reanimacji i od razu przez głowę przelatują najcięższe myśli.
A czemu: gówno prawda?
Bo tak właśnie często reagują zwykli ludzie na sugestię, że ratownik naraża swoje życie dla innych. Nie zdajemy sobie z tego sprawy. A to taki job.
Z kolei osoby pracujące na oddziale patologii ciąży życia nie narażają. O nich często mówi się, że stały się nieczuli na ludzkie tragedie.
Nie chcę usprawiedliwiać wszystkich pielęgniarek i położnych. Idealnie, żeby były to twarde baby, które jak trzeba są ze stali, a jak trzeba uronią nad naszym losem łzę. Ale one takich wyjątkowych przypadków, jak nasz, mają setki. Są na pierwszej linii frontu.
To relacja Natalii z oddziału neurologii z udarami. Karolina z patologii ciąży, jednego z największych szpitali w Polsce, też ma sporo podobnych historii.
Tak, jej oddział jest ogromny. 40 pacjentek, kilkanaście noworodków. Do tego trzech lekarzy, dwie położne i pielęgniarka zabiegowa. Pęknięte pęcherze płodowe, poronienia, śmierć noworodków albo ich matek… Obliczyła, że podczas dyżuru robi 20 km, często biegając od pacjentki do pacjentki, bo dzwonek alarmowy z sali zawsze oznacza kłopoty. W miesiącu pracuje 260 godzin. Dostaje za to 2,7 tys. zł pensji plus 700 zł „zembalówki”, czyli dodatku, który udało się wykrzyczeń pod kancelarią premiera.
Szuka pan w książce winnego całej sytuacji?
Już dawno go znaleźliśmy. To system i to do niego odnosi się tytuł. Lekarzy, pielęgniarki, ratowników, słowem: ludzi, mamy dobrych. Idą do zawodu z poczuciem misji. Przynajmniej na początku. Z czasem ten tzw. system ochrony zdrowia ich zmienia. Jednych psuje, z innych robi realistów, oportunistów. Są też tacy, którzy próbują z nim walczyć. Nie bronię lekarzy czy ratowników, bo oni robią różne rzeczy, żeby się dostosować lub przetrwać. Odreagowują stresy idąc w sporty ekstremalne, sztuki walki. Ale też kupują pół litra i topią problemy w kieliszku. Znam ordynatorów oddziałów ratunkowych, którzy mają olbrzymie problemy z alkoholem.
Pan ich usprawiedliwia?
Przede wszystkim nigdy nie oceniam, a zawsze próbuję zrozumieć. Politykom łatwo jest powiedzieć: poprawimy los pacjentów, dołożymy pieniędzy. Ale to działania pozorne, mydlenie oczu. Bo bez gruntownej zmiany nic się nie zmieni. Na potrzeby książki rozmawiałem też z mec. Pauliną Kieszkowska – Knapik. Od lat przygląda się systemowi ochrony zdrowia i mówi jasno: on jest nie do podniesienia. Należałoby powiedzieć ludziom: oto macie pakiet podstawowych świadczeń za darmo, ale za resztę trzeba już płacić. Ale który polityk jest na tyle odważny, by to zrobić?
Rozumiem, że to pytanie retoryczne.
Politycy PO mówią o winie PiS, a ci - poprzedników. I koło się zamyka. A na deser pozostaje zło w czystej postaci, jak go widzą niektórzy, czyli NFZ. Kolejny wytwór systemu.
To słowa rodziców dziecka chorego na zespół Huntera. Toczyli walkę z systemem ochrony zdrowia i ją przegrali, bo nikt ich nie zrozumiał?
Takich ludzi jest więcej. Nie widzimy ich, bo często odcięci od świata tkwią przy łóżku bliskiej osoby i ślą kolejne błagalne pisma. Z rodzicami Maćka spotkałem się kilkanaście miesięcy po śmierci ich syna. Czas nie zaleczył ran i poczucia niesprawiedliwości. Są przekonani, że odmawiając finansowania leczenia nowatorskim lekiem zespół ekspertów NFZ postąpił wbrew opinii lekarza prowadzącego i dyrektora szpitala. Na dodatek nie mieli prawa odwołania się od decyzji. W rok po odebraniu leczenia stan zdrowia Maćka uległ drastycznemu pogorszeniu, po czym chłopak umarł. Opisuję też historię lekarza z Rzeszowa – Grzegorza Skrzypka, który chciał leczyć w zgodzie ze stanem aktualnej wiedzy medycznej, co zaprowadziło go przed sąd i niemal do bankructwa. Podobne emocje ma w sobie inna bohaterka, Marta. Nie umiera, ale zmaga się z rzadką chorobą, która ze sprawnej kobiety uczyniła niepełnosprawną, a każdy gest bywa okupiony potwornym bólem. Ona chciała wywalczyć dla siebie i sobie podobnych osób dostęp do medycznej marihuany, ale…
Minister nie rozumie, że opioidy robią ze mnie warzywo. Czy to grzech, że chcę w miarę normalnie żyć? Przecież ja mam dopiero 37 lat! Dla urzędów jestem jednak tylko wnioskiem, który można łatwo odrzucić.
Wie pan, że z takich historii można by napisać nie jedną, ale kilkadziesiąt książek. Nie boi się pan, że wziął się za problemy, których nikomu przed panem nie udało się rozwiązać?
Reportaż o ratownikach przeczytało w internecie grubo ponad milion ludzi. Miałem niesamowity odzew w mailach, na profilach społecznościowych. Po nagrodach i nominacjach przez moment łudziłem się, że dotrę do osób decyzyjnych. Bo w końcu one też chorują, mają dzieci, starych rodziców, schorowanych sąsiadów. Nie mogą być obojętni. To było naiwne, przeliczyłem się. Jak więc teraz widzę swoją książkę? To prośba do każdego z nas o przyjrzenie się tej chorej rzeczywistości i zrozumienia warunków, w jakich pracują ludzie służby zdrowia. Dla jednych książka niech będzie ciosem między oczy, dla innych wyrzutem sumienia.