Nad Wisłą nie brakuje tropicieli niemieckiej hegemonii w Unii Europejskiej. Publicystów przekonanych, że kiedy tylko interesy naszego sąsiada zza Odry są zagrożone, Angela Merkel chwyta za telefon, dzwoni do kogo trzeba w Brukseli i sprawa jest załatwiona. Po myśli Berlina oczywiście.
Przekonanym o wszechmocy Berlina przedstawicielom naszego komentariatu polecam uwadze dwa wydarzenia, które miały miejsce w lutym. Obydwa dotyczące niemieckich interesów gospodarczych, obydwa dziejące się na arenie unijnej i obydwa załatwione nie tak, jakby sobie tego życzyli politycy znad Szprewy. Pierwszą była niezgoda Komisji Europejskiej na połączenie kolejowych części niemieckiego Siemensa i francuskiego Alstomu. Zależało na niej zarówno Paryżowi i Berlinowi, ale to Niemcy ostatnio więcej mówią o konieczności budowy europejskich czempionów, które mogłyby stanąć w szranki z Chinami i USA. Nowy twór miał być takim Airbusem, tyle że na szynach.
Te plany pokrzyżowała odpowiedzialna za politykę antymonopolową komisarz Margrethe Vestager, a na reakcję nie trzeba było długo czekać. Minister finansów Francji Bruno Le Maire nazwał decyzję "błędem", zaś szef resortu gospodarki Niemiec Peter Altmaier zapowiedział, że Berlin i Paryż przedstawią wkrótce projekt nowelizacji prawa antymonopolowego, która umożliwiłaby operację.
Druga kwestia to podciągnięcie gazociągu Nord Stream 2 pod wymogi europejskiej dyrektywy gazowej. Zgodnie z nią operator rury nie może być jednocześnie jej wyłącznym użytkownikiem i musi udostępniać przepustowość również innym podmiotom. Taką propozycję przedłożyła już jakiś czas temu Komisja Europejska, a w ubiegłym tygodniu przyklepała ją Rada Unii Europejskiej, czyli de facto rządy państw członkowskich reprezentowane przez ministrów.
Reklama
Berlin starał się, jak mógł, żeby nowelę zatrzymać, ale ostatecznie nie starczyło mu sojuszników na stworzenie mniejszości blokującej. Jedyne, co wywalczyli, to zapis, że będą mogli w przyszłości zwrócić się do Komisji Europejskiej o uchylenie tej reguły (otwarte pozostaje pytanie, czy Komisja wówczas zaryzykuje konflikt z Niemcami; w przypadku gazociągu Opal, czyli lądowego przedłużenia Nord Stream 1, ostatecznie uległa).
Reklama
Powyższe przykłady nie świadczą o tym, że Niemcy przestały się liczyć w Unii Europejskiej i że nie mają tu już nic do powiedzenia. Ale stanowią potwierdzenie tego, że nie wszystko jest robione pod ich dyktat. Nawet jeśli głos kanclerz Niemiec na wspólnotowej arenie wciąż znaczy bardzo wiele, to jej słowa nie są współczesnym wariantem powiedzenia „Roma locuta, causa finita”.
Nie znaczy to jednak, że reszta Europy nie czeka na to, co powie Berlin. Często zresztą ze szkodą dla rozwoju Unii jako organizacji. Tak jak w przypadku reformy strefy euro, na którą od wyboru w 2017 r. nalegał prezydent Francji Emmanuel Macron. Początkowo z jego propozycjami nic się nie działo, bo w Niemczech zbliżały się wybory parlamentarne, a po nich przez kilka miesięcy trwały koalicyjne targi. Ostatecznie Macron czekał prawie rok, żeby ktoś nad Szprewą na poważnie pochylił się nad jego propozycjami.
Francuzi więc czekali, ale - co znamienne - nie wykorzystali tego czasu na konsultacje z innymi dużymi członkami strefy euro jak Hiszpania czy Włochy. Sam Le Maire zresztą w wywiadzie wytłumaczył, że taki właśnie będzie porządek rozmów: Paryż dogaduje się z Berlinem, potem ewentualnie coś pokażą Hiszpanom i Włochom, a na końcu przedłożą wspólną propozycję pozostałym członkom Unii Gospodarczej i Walutowej (warto przypomnieć, że ostatecznie z licznych propozycji Paryża niewiele zostało, a Berlin w ogóle nie chciał wtedy zabierać się za reformę strefy euro, a już na pewno za tak poważną, jak dokończenie unii bankowej).
Jasne, że w Unii Niemcy znaczą dużo – nawet jeśli nie chcą tego oficjalnie przyznać. W „Berlin Rules: Europe and the German Way” (Berlin rządzi: Europa i niemiecka droga) Sir Paul Lever, w latach 1997–2003 ambasador Wielkiej Brytanii w Niemczech, pisze: "Podkreślanie, jak bardzo niemiecka gospodarka korzysta na jednolitym rynku, wspólnej polityce handlowej, regułom konkurencji oraz wspólnej walucie widziane jest w Niemczech jako co najmniej niewłaściwe. Nie dlatego że to nieprawda, ale dlatego że w niemieckim dyskursie politycznym Unia Europejska opisywana jest jako coś większego, coś bardziej szlachetnego niż mechanizm napędowy dla sukcesu gospodarczego Niemiec".
Najważniejsze jednak jest to, że ta kluczowa dla sukcesu Niemiec instytucja została pomyślana w taki sposób, że państwa członkowskie oddają do niej część swoich kompetencji oraz że decyzje podejmuje się wspólnie. A to oznacza, że żaden z uczestników nie jest w stanie absolutnie zmonopolizować gry.