Internet nie lubi polskich polityków. Oni zaś panicznie boją się internetu. Choć młodzi ludzie niemal całą swoją wiedzę o politykach biorą właśnie z sieci, wirtualna kampania wyborcza wygląda tak, jakby z założenia miała przemknąć zupełnie niezauważona.

A przecież kampania w polskim internecie mogłaby mieć rozmach. Skoro ma go na ulicach i w telewizji, to dlaczego nie tu? Tymczasem w sieci kampania działa nieśmiało - jakby kreowali ją zupełnie inni ludzie niż ci, którzy wykoncypowali rozstawione wzdłuż dróg i ulic agresywne billboardy.

Rzut oka na stronę internetową PiS - od dramatyzmu akcji pisowskiego spotu o układzie dzielą ją lata świetlne. Internetowe strony PO i LiD różnią się właściwie głównie kolorami i twarzami przywódców. Coś by się pooglądało - ale nie bardzo wiadomo, co.

Czy największe partie mają kiepskich doradców? "Korzystają przecież na co dzień z usług doskonałych agencji reklamowych" - rozwiewa wątpliwości Bartłomiej Biskup, specjalista od marketingu politycznego.

Więc dlaczego nie słuchają ich rad? "Bo im się to najzwyczajniej w świecie nie opłaca" - twierdzi Biskup. Rzeczywiście według wszystkich badań internauci na głosowanie zazwyczaj nie chodzą. Można śmiało założyć, że 21 października do urn pójdzie co najwyżej 30 proc. tej grupy. A przecież partie masowe walczą o masy, a nie o elity.

Apolityczna Sieć
Wyjątek od tej reguły stanowią małe partie, które nie mają pieniędzy na docierające do mas billboardy, więc - stosując często półamatorskie metody - kochają internet. Kochają z wzajemnością. Gdyby rezultaty wyborów były takie jak wyniki sondaży internetowych, Partia Kobiet byłaby w Sejmie trzecią siłą. "W jednym z ostatnich badań okazałam się równie popularnym politykiem jak Tusk, Kaczyński i Borowski" - cieszy się szefowa Partii Kobiet Manuela Gretkowska. Jej radość nie trwa jednak zbyt długo. - Problem w tym, że internauci głosują tylko w internecie, a do urn się nie pofatygują - dodaje.

Niektórzy politycy powinni się jednak cieszyć z tej apatii użytkowników sieci. Dlaczego? Odpowiedź z łatwością można znaleźć w serwisie YouTube. I tak, na przykład, po wpisaniu do przeglądarki skrótu SLD wyświetli się następujący filmik: migające dynamicznie zdjęcia twarzy - Joanna Senyszyn, Ryszard Kalisz, Wojciech Olejniczak...

Uchwyceni w odrażających grymasach typowych dla bezczelnych oszustów albo upasionych na ludzkiej biedzie kapitalistów. W tle podkład muzyczny: piosenka Pawła Kukiza z pełnym emocji refrenem „Jak ja was k...y nienawidzę”. Wpisujemy "Donald Tusk” i natychmiast dostajemy wideomontaż, w którym przewodniczący PO z miną niegodną inteligenta robi na drutach stringi albo poluje łapką na muchę. Wpisujemy PiS - dostajemy przemówienia premiera z podłożonym głosem Władysława Gomułki.

Tak, tak. Internet naprawdę nie lubi polityków. Żeby wzbudzić tu czyjąś sympatię i nie skończyć marnie w filmiku zamieszczonym na YouTube, trzeba działać bardzo ostrożnie.

Młodych nie interesuje wojna
Mimo że młodzi często odpowiadają politykom słowami Kukiza (jak ja was k...y nienawidzę), trzy największe partie - PiS, PO i LiD - bardzo lubią podkreślać, jak ważna jest dla nich młoda część społeczeństwa. Logika nakazywałaby więc mieć dla tej części atrakcyjny program. Odgadnąć pragnienia, obiecać ich spełnienie, przeciągnąć na swoją stronę. Czy polscy politycy nadążają za tym wyzwaniem? - To nie jest kampania dla młodych ludzi - mówi stanowczo Bartłomiej Biskup. Podobnej odpowiedzi udziela Kuba, 26-letni absolwent psychologii. "Wojna PO z PiS mnie nie interesuje, teczki nudzą, a z podsłuchów robimy sobie z kolegami żarty. Chciałbym usłyszeć, że tu będzie dobra praca, że będzie nowocześnie. Ale chcę konkretów" - tłumaczy Kuba.

21 października Kuba będzie głosował, ale jeszcze nie wie, na kogo. Natomiast wielu jego kolegów już wie, że nie zagłosuje na nikogo. Frekwencja wyborcza młodych Polaków jest taka sama jak głosujących internautów - na wybory chodzi ich ok. 30 proc. I to jest kolejne wyzwanie dla polityków - zachęcić niegłosującą młodą większość do wypełniania urn.

Co lubią internauci?

Zdaniem specjalistów od nowych mediów internauci lubią filmy, fotomontaże, wideomontaże. Najlepsze filmiki to takie, które rozśmieszają głupotą bohaterów albo absurdalnymi wydarzeniami.

Więc robimy takie dziełko o wrogiej partii i czekamy, aż chwyci. Czyli ktoś znajdzie film w sieci i wyśle maila koledze: Wysyłam ci linka z super filmikiem” - mówi Biskup. Wkrótce potem - dodaje z uśmiechem - zgodnie z zasadą marketingu wirusowego, produkt inteligentnych speców od kampanii oglądają wszystkie biurowce.
Czego jeszcze młodzi ludzie szukają w sieci? Blogów. Wiedzą o tym od dawna niektórzy politycy - Ryszard Czarnecki ma blog z plotkami ze światka polityki, Kazimierz Marcinkiewicz z refleksjami i poetyckimi opowiastkami.

Ostatnio do grona blogerów dołączyli nowi, głównie czołówka LiD. Trzeba przyznać, że się postarali. Partia gwałtu” - grzmi Wojtek Olejniczak (tak podpisany jest blog Wojciecha Olejniczaka), komentując wiadomość, że Andrzej Lepper chce zakładać nową partię na lewicy. Jakoś nie chce mi się kpić, choć grepsy same pchają się pod klawiaturę” - czytamy na blogu Marka Borowskiego o przejściu Millera do Samoobrony.

Polityczni blogerzy powinni jednak bardzo uważać, co i jak piszą, bo próbując się na siłę dostroić do młodzieżowego tonu, wchodzą na grząski grunt. Internauci są bardzo wyczuleni na fałsz - ostrzega Łukasz Mazurkiewicz, prezes ARC Rynek Opinie. A fałsz - jego zdaniem - wychodzi wtedy, kiedy bloger posługuje się nie swoim językiem, próbuje się komuś przypodobać i jest nieszczery. Czasami wystarczy użyć jednego złego słowa. Na przykład cool” zamiast super”. I to może być początek końca. Blog, który miał być reklamą kandydata, może się w ten sposób zmienić w reklamę wrogiego ugrupowania. By uniknąć tego typu wpadek, polscy politycy muszą po prostu sporo się jeszcze o internecie nauczyć.
































Reklama



Komentarz Konrada Godlewskiego

"Na Zachodzie polityka wkroczyła już do sieci"


Nie czytają gazet, nie wierzą telewizji. Politykom na billboardach domalowują wąsy, a więc wybory kojarzą im się z nudą i obciachem. Młodzi ludzie w dojrzałych demokracjach traktują politykę jak życie na innej planecie. Dlatego kandydaci, którzy chcą ich przekonać do głosowania, muszą - niczym najeźdźcy z Marsa - opanować zasady walki w obcym sobie środowisku. W internecie.

Na kogo byś zagłosował? - zapytałem Dave’a z Chicago. Był 2000 rok i Ameryka równo podzieliła się na zwolenników republikanina George’a Busha i demokraty Ala Gore’a. Dave, mój współlokator z akademika, interesował się tym starciem tyle co brudnymi skarpetkami, które miesiąc wcześniej wrzucił pod szafę. Czy to nie wszystko jedno? Którykolwiek by wygrał, Ameryka i tak pozostanie Ameryką - uciął.

Miliony Dave’ów mają w rękach losy świata. Ale wyborczej dyskusji o tych losach bardzo często nie uznają za swoją, bo toczą ją politycy w wieku ich rodziców i dziadków, którzy w nudnych telewizyjnych programach bełkoczą jakieś niezrozumiałe kwestie. Te pogadanki referują potem gazety, których dziś młodzi ludzie - od Seulu przez Warszawę po Nowy Jork - nie czytają. Bo po co, skoro wszystko jest w internecie?

O jego sile mogli się przekonać mieszkańcy Korei Południowej podczas wyborów prezydenckich w 2002 roku. Wygrał je Roh Moo-hyun dzięki temu, że miał po swej stronie ruch internetowy Nosamo, założony przez kilku ludzi w kafejce internetowej, który z czasem przerodził się w wielką siłę polityczną. Na konserwatywnego oponenta Roh głosowali ludzie starsi, a na niego samego - młodzi, którzy wzywali znajomych do urn za pomocą e-maili i SMS-ów.

Nowe media wylansowały koreańskiego polityka na reprezentanta młodego pokolenia, które po kryzysie azjatyckim z 1997 r. straciło wiarę w dotychczasowe autorytety i skostniałą hierarchię społeczną. W świecie, w którym ktoś, kto nie ma blogu i konta e-mailowego uchodzi za żywą skamielinę, koreańskie starcie ma wymiar uniwersalny. Nic zatem dziwnego, że dziś coraz więcej polityków na całym świecie próbuje budować swoją pozycję, wykorzystując nowe media.

Kiedy półtora roku temu Ségolene Royal postanowiła kandydować na prezydenta Francji, zaprosiła internautów, żeby pomogli pisać jej program wyborczy - trochę tak, jak powstaje największa na świecie internetowa encyklopedia, Wikipedia. Koledzy Royal pukali się w czoło. A wtedy ona oskarżyła ich o seksizm i niespodziewanie wygrała wyścig o partyjną nominację.

Dzięki sieci w starciu z kandydatami innych partii socjalistka próbowała stawiać na młody elektorat. Gdyby uwzględnić głosy wyborców w wieku od 18 do 34 lat, to z niewielką przewagą pokonałaby Nicolasa Sarkozy’ego w pierwszej turze. Ale rywal również nie zasypywał gruszek w popiele i otworzył atrakcyjny portal pełen filmów ze swoich wieców, a na konsultanta dobrał sobie najsłynniejszego blogera Francji, LoicaLe Meura.

Teraz internetową pałeczkę podejmują Amerykanie, którzy za rok będą wybierać następcę George’a Busha. Już u zarania jego prezydentury mój współlokator Dave nie był w stanie obejść się bez sieci. Dziś ma szansę zostać jednym ze 100 tys. przyjaciół” demokraty Baracka Obamy na społecznościowym portalu MySpace. Ba, może założyć konto na odrębnym, specjalnie utworzonym portalu My.BarrackObama.Com, w którym zapisało się już 70 tys. zwolenników czarnoskórego kandydata.

Może się też cieszyć, że Hillary Clinton zrobiła ukłon w jego stronę, otwierając kampanię filmem z inaguracyjnym przemówieniem, który opublikowała na swoim portalu. W internetowej filmotece YouTube zaś znalazłby spot Vote different” (głosuj inaczej), obejrzany już przez 3,7 mln osób, zręcznie wyśmiewający panią Clinton jako orwellowskiego Wielkiego Brata. Film został odebrany przez amerykańskich ekspertów od marketingu politycznego jako sygnał, że nic już nie będzie takie jak dawniej.

Vote differnet” przygotował hobbystycznie niejaki Phil de Vellis, który napisał: Tysiące osób mogłyby przygotować tę reklamówkę. I gwaratuję, że powstaną kolejne. To dowodzi, że przyszłość amerykańskiej polityki spoczywa w rękach zwykłych obywateli”.

Ta „przyszłość” jest obłożna jednak pewnymi warunkami. Bo żeby ją wykuwać, trzeba umieć serfować po sieci i obsługiwać proste edytory wideo. Ale przecież dla dzisiejszych nasto- i dwudziestolatków to normalka. Dave na pewno to potrafi.