Wyciągnięta nagle z kapelusza przez Grzegorza Schetynę kandydatka Koalicji Obywatelskiej na szefa rządu jest kobietą jak Beta Szydło, posiada równie miłą dla oka aparycję, co Kazimierz Marcinkiewicz w latach swej świetności, a jej drzewo genealogiczne prezentuje się okazalej nawet od tego, jakim może się chwalić prof. Jerzy Buzek. Do tego w PO traktuje się ją zdecydowanie poważniej, niż niegdyś w Unii Demokratycznej Hannę Suchocką. Acz Grzegorz Schetyna nie może być pewien jej lojalność tak, jak o ślepym oddaniu Ewy Kopacz był przekonany Donald Tusk. Mimo tej drobnej wady Małgorzata Kidawa-Błońska znakomicie nadaje się na szefa polskiego rządu.

Reklama

Fakt, że do tej pory nie zarządzała osobiście czymś, co przypominałoby choćby maluteńką namiastkę państwa, powiedzmy miasteczkiem liczącym sobie 12 tys. mieszkańców, nikomu nie przeszkadza. Komentatorzy i media sprzyjające opozycji chwalą przewodniczącego Schetynę za mądre posunięcie. Inne stronnictwa im wtórowały. Nawet będący w amoku kampanii wyborczej politycy PiS, po wtorkowej premierze kandydatki do teki premiera, okazali tej osobie nadzwyczaj wiele atencji. Zaufany człowiek prezesa Joachim Brudziński nazwał panią Kidawę-Błońską pieszczotliwie "kwiatkiem", wprawdzie do kożucha, lecz nie osłabiło to ciepłych skojarzeń idących za tym określeniem. Tak pojawiła się na politycznej scenie nowa wersja "premiera zastępczego" i spodobała niemal wszystkim.

W tym momencie należałoby wreszcie spróbować się zmierzyć z zagadką, czemu tak gremialnie lubimy oddać w Polsce codzienne kierowanie państwem w ręce jakiegoś amatora. Kogoś, kto przez większość swego życia zajmował się wszystkim, poza sprawowaniem władzy, czyli rządzeniem. To oznacza, iż zanim się nauczy choć podstaw tej sztuki zwykle wcześniej przestaje być premierem. Nie wspominając o tym, że prawdziwy przywódca to talent nie do podrobienia i trzeba się z nim urodzić.

Na pewno polska tradycja "zastępczych" przywódców jest długa i bogata. Przed wojną celował w jej rozwijaniu Józef Piłsudski. Nie troszcząc się przy tym nawet o zachowanie pozorów. Zaczęło się od tego, że latem 1926 r. zrezygnował z objęcia urzędu prezydenta, a zaufany współpracownik prof. Kazimierz Bartel doradził mu, iż znakomitą "zastępczą" głową państwa będzie kolega z Politechniki Lwowskiej prof. Ignacy Mościcki. Marszałek polecił więc Bartlowi sprowadzić kolegę do stolicy.

Wyjechałem dziś po niego wcześnie rano na pociąg i mówię mu, jaka jest wola Komendanta: ma zostać prezydentem Rzeczpospolitej. Był zupełnie zaskoczony i słyszeć nie chciał o czymś podobnym - opowiadał prof. Bartel potem gen Sławojowi Składkowskiemu. Uczony długo stawiał opór, lecz prof. Bartel potrafił sobie z tym poradzić.„Połączyliśmy go telefonicznie ze Lwowem, żeby rozmówił się z panią Michaliną, znaczy profesorową Mościcką. Dopiero potem, gdy widziałem, że się już, chwała Bogu, waha, zawiozłem go do Komendanta, myślę więc, że teraz będzie dobrze. Bo przecież u pana Marszałka od razu przyrzekł, że zrobi wszystko, co Komendant każe – relacjonował Bartel.

Reklama

Wprawdzie potem utarło się nad Wisłą, że na widok kogoś zbytnio obnoszącego się ze swą pozycją społeczną mawiano: "Tyle znaczy, co Ignacy, a Ignacy g… znaczy", lecz "zastępczość" głowy państwa (podobnie jak i dziś) mało komu przeszkadzała. Bardzo szybko uznano, to za stan naturalny. Podobnie, jak i to, że Piłsudski zmieniał sobie wedle uznania premierów. Stawiając ich na baczność, gdy tylko przychodziła mu na to ochota.

Felicjan Sławoj Składkowski w dzienniku 3 kwietnia 1929 r. notował, że Marszałek rozkazał mu przekazać premierowi Bartlowi, by: "zbeształ ministrów za brak pracy, politykowanie i chodzenie po Sejmie". Ten beształ chyba zbyt słabo, bo po tygodniu nowym premierem został Kazimierz Świtalski. Młodziutki, bo zaledwie 43-letni wybraniec Piłsudskiego miał w zwyczaju stawiać się u niego z kajetem i staranie notować każdą instrukcję. Swą nieporadnością tak drażnił Marszałka, że ten po siedmiu miesiącach uznał, iż jednak mniej wkurzający jest prof. Bartel. Po czym kazał prezydentowi ponownie mianować go szefem rządu. Tu należy oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu, że wobec swych wybrańców wykazuje dużo więcej cierpliwości niż Komendant. Choć obaj zapominali o odrobinie wdzięczności.

Dla przywódcy, który zdołał przejąć trwałą kontrolę nad polskim parlamentem jest bardzo wygodne mianowanie "zastępczego" szefa rządu. Nie musi wówczas tracić masy czasu i sił na uczestniczenie w zupełnie zbytecznych uroczystościach, wizytach na prowincji, spotkaniach z interesantami, etc. Dzięki temu może skupić się na rządzeniu.

W polskich realiach polega ono przede wszystkim na dbaniu o zachowanie władzy nad partią. Poza tym "zastępczy" premier to idealny kozioł ofiarny, którego można obarczyć winą za coś, co zirytuje obywateli. Wówczas wymienia się go na innego kozła. Przy wymianie cała sztuka polega na doborze, takiego człowieka, który z racji cech charakteru oraz braku zaplecza politycznego nie ma szansy odebrania władzy swemu protektorowi. Ostatnimi laty modne stało się nominowanie na premiera kobiety. Przykład Beaty Szydło dowodził, że są one zdecydowanie mniej awanturujące się od facetów, kiedy tracą posadę. A poza tym własna "premierka" czyni z lidera partii osobę postępową, dbającą o równouprawnienie płci.

Ta długa lista wygód, z jakich może korzystać w Polsce rzeczywisty przywódca, gdy ma własnego premiera, nie tłumaczy postawy wyborców. To, że na co dzień rządem kieruje dyletant, którego zdanie podwładni mają w nosie, a swe decyzje uzależniają od woli prezesa partii, oznacza dla państwa pozostawanie w trwałym dryfie.

Każdy resort robi co chce, a ministrowie politykują lub włóczą się po Sejmie. Konserwując tak dyktę, z jakiej sklecono III RP. Mimo to obywatele chronicznie nie cierpią rasowych polityków na wysokich stanowiskach. Wystarczy pewność, że Jarosław Kaczyński i Grzegorz Schetyna nie będą chcieli zostać premierami, a notowania obu partii rosną w sondażach. Gdyby obaj przywódcy zrezygnowali z kandydowania do Sejmu i przestali pojawiać publicznie, mogłoby być jeszcze lepiej.

W sumie niewiele ma to wspólnego z demokracją, ale widać dla polskiego wyborcy (zwłaszcza wahającego się) ważniejsze jest, by mieć sielankowego premiera. Takiego - co miło się uśmiechnie, ładnie coś powie i absolutnie nikomu nie zrobi krzywdy. Skoro więc takie są preferencje wyborców, to tak czy siak ów model premiera od rasowych polityków dostaną.