Oczywiście wyszłoby to zupełnie niechcący, lecz przecież takie paradoksy się zdarzają. W końcu Krzysztof Kolumb planował odkryć drogę morską do Indii. Co więcej był pewien, że ją wytyczył przez Atlantyk i do końca życia się upierał, że wcale nie natrafił na zupełnie nieznany kontynent. Tego faktu wręcz nie chciał przyjąć do wiadomości, ponieważ sukces jaki odniósł, oznaczał jednocześnie niepowodzenie przedsięwzięcia, któremu poświęcił większość życia.
Podobny paradoks szykuje los prezesowi Kaczyńskiemu. Trudno nie zauważyć, że jednym z jego marzeń, któremu podporządkował swą całą działalność polityczną, jest zbudowanie w Polsce jak najsilniejszego aparatu państwa. Zdolnego nadzorować lub kierować licznymi obszarami życia społecznego. Pośrednim środkiem do celu stało się pozyskanie przychylności wyborców za sprawą programów socjalnych.
W krótkim czasie III RP, z kraju stroniącego od udzielania komukolwiek finansowego wsparcia, stała się za rządów PiS wzorcowym przykładem redystrybucjonizmu. Państwo już nie tylko pobiera podatki i innego typu daniny, ale też wypłaca regularne zasiłki wydzielonym grupom społecznym.
Zaczęto od posiadaczy dwójki lub większej liczby dzieci. Wtedy obliczyłem w pamięci, że stać nas na 500 plus od drugiego dziecka, nie jesteśmy w stanie zagwarantować, że się uda od pierwszego - wspominał tydzień temu w wieczornej rozmowie w TVP Info Jarosław Kaczyński. Tego momentu olśnienia doznał podczas prywatnego spotkania w Krakowie, tak około 2014 r. Być może będzie kiedyś to uznane za początek polskiej drogi do państwowego… liberalizmu.
Obecnie mamy pierwszy etap owej drogi w postaci rozbudowy redystrybucji. Jej beneficjentami stali się posiadacze także jednego dziecka, wkrótce będą to osoby niepełnosprawne. Również trzynastka dla emerytów ma zostać normą, a nie okazjonalnym prezentem. Wraz z kolejnymi kampaniami wyborczymi, znalezienie jeszcze jakiejś, niedopieszczonej finansowo grupy społecznej, nie powinno stanowić problemu.
Podobnie jak podniesienie podatków, by móc więcej redystrybuować. Jeśli idzie o fiskalizm państwa, to Polska, na tle innych członków Unii Europejskiej, nadal jest w drugiej połowie stawki - daleko za krajami skandynawskimi, czy Francją. Da się więc daniny publiczne podnieść, zwłaszcza najbogatszym. Z kolei raz zaoferowany przez państwo przywilej socjalny trudno odebrać. Jeśli w przyszłości poważyłaby się na to jakaś partia, śmiało będzie można o niej mówić: to ci, którzy nigdy już nie wygrają wyborów.
Tymczasem państwowy redystrybucjonizm, w postaci kolejnych pakietów z "plusem" ma jeden skutek uboczny. Z jego powodu w budżecie brak środków na podnoszenie wydatków na inne cele. Nie będzie więc znacząco więcej pieniędzy dla służby zdrowia, publicznych szkół, wyższych uczelni, etc. Podobnie rzecz się ma z pensjami, za których wypłatę odpowiada państwo. Generalnie pracownicy budżetówki chcąc znacząco poprawić sobie dochody, powinni zacząć myśleć o rozmnażaniu, póki jeszcze czas.
Dostrzegając powoli ten stan rzeczy opozycja coraz głośniej obiecuje, że jak tylko wygra wybory, to poprawi jakość tzw. "usług publicznych". W odpowiedzi partia rządząca już obiecuje dokładnie to samo. Ale jak to w kampanii wyborczej bywa obie strony nie przejmują się kwestią, skąd wezmą na to kasę, jednocześnie nie likwidując żadnego z "plusów". Zapowiada się więc wkrótce moment przejściowy, po którym zacznie się drugi etap "polskiej drogi do liberalizmu".
Jego pierwsze symptomy już widać dzięki pamiętnej minister edukacji Annie Zalewskiej. Jej reforma szkolnictwa publicznego, poza tym że nie miała żadnego sensu, owocuje złotymi żniwami dla szkół prywatnych. Ogarnięci paniką rodzice dzieci z podwójnego rocznika (zwłaszcza tych posiadających świadectwa z czerwonym paskiem), po odrzuceniu ich pociech przez system rekrutacji do szkół publicznych, szturmują licea prywatne. Woląc, otrzymywane od państwa 500 plus przeznaczyć na czesne, niż np. przepić.
Kompletnie marginalne dotąd w III RP szkolnictwo prywatne otrzymuje bezcenny zastrzyk gotówki wraz z impulsem do rozwoju. Jednocześnie tłamsząca go dotąd konkurencja, w postaci dobrej jakości szkół publicznych, powoli acz nieuchronnie sobie kona. Niskie pensje odstraszają młodych i zdolnych nauczycieli, a pacyfikacja strajku skutecznie zdemotywowała obecne kadry do bardziej zaangażowanej pracy. Jak za nieboszczki komuny zaczyna obowiązywać zasada: jaka płaca, taka praca. To z kolei jeszcze mocniej zmotywuje rodziców do szukania dla swym pociechom szkół lepszej jakości, a więc coraz częściej prywatnych.
Pustoszenie szkół publicznych i wymieranie ze starości kardy nauczycielskiej wprawi MEN i wszystkie gminy w stan euforii, ponieważ oznaczać będzie spore oszczędności. Tak, bez odgórnych działań i wprowadzania wymyślonego przez ekonomiczną szkołę chicagowską bonu edukacyjnego, cały system się sprywatyzuje. Resztka szkolnictwa publicznego pozostanie dla dzieci tych, którzy swoje 500 plus faktycznie wola przepić.
Nieco inne zmiany zapowiadają się w służbie zdrowia. Dzięki reformowaniu przez nieco już zapomnianego ministra Konstantego Radziwiłła sieci szpitali i dostępu do usług medycznych, w systemie opieki zdrowotnej wytworzyła się bardzo interesująca patologia. W oficjalnej kolejce do badań diagnostycznych i wizyt u lekarzy specjalistów - refundowanych przez NFZ - czeka się miesiącami. Oczekiwanie na zabiegi liczy się już w latach. Jednocześnie z powodu niskich zarobków młodych lekarzy sukcesywnie ubywa, a ci starsi, zupełnie jak nauczycie ze szkół publicznych, sobie wymierają.
W obecnym okresie przejściowym ludność kraju nauczyła się masowo korzystać z SOR-ów. Po zgłoszeniu na oddział ratunkowy istnieje szansa przyjęcia do szpitala, gdzie pacjent musi przejść od ręki zestaw badań diagnostycznych i co najważniejsze będzie miał bezpośredni kontakt z lekarzem-specjalistą. Niedofinansowane szpitale bronią się, przetrzymując petentów na SOR-ach po kilka dni. Odcięcie od łóżka i wyżywania daje nadzieję, iż takowy sam odczołga się w kierunku domu.
Podczas tej zabawy czasami zdarza się, iż ktoś naprawdę umiera w kolejce. Wówczas jest afera w mediach i prokurator na karku szpitala. Takie męczarnia nie będą trwać wiecznie, bo coraz bardziej zniesmaczeni nimi są zarówno rządzeni, jak i rządzący. W systemie opieki zdrowotnej na gwałt potrzeba więcej środków. Patrząc od strony pragmatycznej, co lepiej łykną wyborcy – wprowadzenie na początek drobnych opłat za usługi, obiecując w zamian likwidację kolejek, czy ograniczenie któregoś z "plusów"?
Obserwacja ich zachowań wskazuje, że z dwojga złego do opłat łatwiej ich przekonać. W końcu każdy z nas nosi w sobie złudną nadzieję, iż aż do śmierci będzie zdrowy. Tak krok po kroczku w kolejnych obszarach życia społecznego redystrybucyjna Polska zaczyna zmierzać w stronę państwa ze snów Miltona Friedmana. Motorem zmiany jest system świadczeń socjalnych z "plusem". Niezależnie, kto obejmie władzę po jesiennych wyborach wątpliwe, by zechciał ten wygodny dla władzy proces odwrócić.
Zaś całe sedno sprawy polega na tym, że gdy w 2015 r. Jarosław Kaczyński miał przebłysk swej wizji na nową Polskę uznał, iż najprościej będzie dawać ludziom do ręki żywą gotówkę. Ta zawsze jest najczulszym z barometrów wolnego rynku i szybko podąża za zmianami lub je kreuje. A to, co wykreuje, bardzo rzadko zmierza w socjalistyczną stronę.