Mógłbym tak myśleć, gdybym nie zajmował się publicystyką ekonomiczną. Już 10 lat z okładem piszę o gospodarce to i owo, a niektórzy Czytelnicy nawet sobie tą moją pisaninę cenią. Może nie jest najgłupsza? Mam taką nadzieję. Muszę jednak przyznać, że nie pozyskałem wiedzy o gospodarce na studiach ekonomicznych. Szczerze mówiąc, umarłbym chyba na takich studiach z nudów. Wolałem dokształcić się samemu i samemu ustalić program nauczania. Oczywiście, w oparciu o porady mądrzejszych i uznanych ekonomistów, którymi ci chętnie się dzielą.
Oto więc mój coming out: jestem ekonomistą-amatorem. Amator to co prawda po łacinie "miłośnik", ale w języku polskim kojarzy się trochę mniej pozytywnie. Dlatego, gdy usłyszałem o pomyśle PiS-u, zacząłem się bać. A co jeśli po wygranych wyborach wprowadzi ustawę wprowadzającą licencje dziennikarskie? Co jeśli bez aprobaty specjalnej komisji (złożonej, rzecz jasna, z ludzi obiektywnych i kompetentnych) i bez papierka potwierdzającego studia wyższe na odpowiednim kierunku, nie będzie można w tym fachu pracować? Co wtedy, w skrócie, ze mną i z setkami innych dziennikarzy bez wykształcenia kierunkowego?

Reklama

I oto zaraz po tym, gdy dotarł do mnie news o regulowaniu statusu artysty przeczytałem, że PiS faktycznie nosi się z zamiarem uregulowania zawodu dziennikarza. Zgroza. Oczywiście, chodzi o jakość dziennikarstwa, która dzisiaj – bez regulacji - rzekomo spada na łeb na szyję. Jasne. Za PRL-u, gdy dostęp do tego zawodu był przez władzę ściśle kontrolowany, jakość dziennikarstwa porażała! Polskie media podawały wówczas samą prawdę, czyż nie? No, właśnie nie. Zdarzało się nawet, że władza w swoich planistyczno-kontrolnych działaniach myliła się sromotnie i pracę reporterską powierzała osobie o talentach predestynujących go do bycia twórcą literackiej fikcji. Mam tu na myśli Ryszarda Kapuścińskiego i jego słynną skłonność do zmyślania.

Nie przeczę, że istnieją zawody, których wykonywanie należy poprzeć odpowiednim dyplomem, czy licencją (Inna sprawa, czy licencjodawcą musi być państwo). Oczywisty przykład to lekarz. Jednak licencjonowanie działalności artystycznej i dziennikarskiej to ciężki grzech zarówno przeciw sztuce, jak i dziennikarstwu. Sztuka, dziedzina skrajnie subiektywna, nie może podlegać ocenie biurokratów. Nie w ich gestii jest decydować, czy dany artysta to już "artysta zawodowy", profesjonalny i czy może na swojej działalności zarabiać, czy może to wciąż amator. Nikifor Krynicki byłby uznany za malarza- amatora, tymczasem ten prymitywista uchodzi dzisiaj za jednego z najwybitniejszych polskich twórców. Z kolei dziennikarstwo nie może podlegać regulacjom biurokratycznym, gdyż powinno stać na straży wolności słowa. Wolność słowa – połączona z odpowiedzialnością za nie – sprzeczna jest z próbą biurokratycznego zdefiniowania. Co więcej, mamy XXI w., często najrzetelniejsze dziennikarstwo to dzieło fascynatów, którzy uprawiają je po godzinach, a finansują je za pośrednictwem serwisów crowdfundingowych. Mielibyśmy im tego zakazać w imię rzekomej "poprawy jakości", którą to jakość ma definiować ten, czy inny prezes? Absurd.

Reklama

No i konkurencja. Ja rozumiem, że na wprowadzaniu dodatkowych licencji można stworzyć dodatkowe etaty urzędnicze, a prawnicy zyskają dodatkowe źródło dochodu, gdy będzie trzeba rozstrzygać spory o to, kto jest, a kto nie jest zawodowcem. Ale konkurencja, także na rynku pracy, jest dobra. Jakość usług rośnie nie od ograniczenia dostępu do zawodu, a od poszerzenia go. To jedna z niewielu lekcji, których ekonomia udziela w jednoznaczny sposób.