W Polsce wokół CIT panuje raczej neoliberalne status quo. Czytaj: im niżej, tym lepiej. Podatek ten stworzono jeszcze w czasie rządów Rakowskiego (ustawa ze stycznia 1989 r.), bo w Polsce zaczęły wtedy powstawać firmy prywatne, które osiągały zyski. Często bazując na uspołecznionym majątku przejmowanym po PRL-u. Nie było więc żadnego powodu, by ich nie opodatkować. Początkowo stawka podstawowa sięgała 40 proc. podstawy opodatkowania. Nie był to próg wzięty z księżyca, bo podobne CIT funkcjonowały wtedy w większości krajów kapitalistycznych.
Potem zaczęło się wielkie ścinanie, podobnie zresztą jak w krajach zachodnich. To o 2 pkt proc., to znów o cztery. Największy rozmach w obniżaniu CIT w historii miał Grzegorz Kołodko – zrobił to w przededniu wejścia Polski do Unii Europejskiej. SLD-owski wicepremier od razu ściął o 8 pkt proc., argumentując, że przyciąga w ten sposób do Polski potrzebny kapitał. Tym sposobem stawka polskiego CIT spadła do 19 proc. i na tym poziomie pozostała przez kolejną dekadę. Dopiero niedawno PiS wprowadził do CIT (specyficzną, ale jednak) progresję i pozwolił, by mniejsi przedsiębiorcy płacili nie 19 proc., a 9 proc. W trakcie jesiennego exposé Mateusza Morawieckiego padło z kolei hasło "estońskiego CIT" dla małych i średnich. Czyli takiego podatku, który będzie płacony w momencie wyprowadzenia zysku z firmy (np. wypłaty dywidendy). Dalsze inwestowanie może zaś sprawić, że CIT zostanie odsunięty w czasie.
Jak to zwykle bywa, nasza debata ekonomiczna w zasadzie nie dopuszcza ruchu w przeciwnym kierunku. Wygląda na to, że krytyka neoliberalizmu swoją drogą, ale wyższe podatki wciąż jawią się naszym decydentom jako herezja. W uzasadnieniach też aż roi się od liberalnego chciejstwa. Panuje np. przekonanie, że podwyższenie podatku CIT niechybnie przyniosłoby spadek poziomu inwestycji. Nie bardzo są na to jakieś dowody, bo przecież jeśli popatrzeć na kraje zachodnie (choćby Wielką Brytanię), to tam poziom inwestycji był wyższy w latach 90., czyli w czasach, gdy stawka CIT była o 10 pkt proc. wyższa. No więc jak to? Wyższe podatki i wyższe inwestycje? Dokładnie tak. Na poziom inwestycji wpływa bowiem wiele czynników. Firmy mogą ociągać się z rozpoczynaniem nowych projektów np. wtedy, gdy w gospodarce panuje niepewność albo gdy nie mają pewności, że dostaną linię kredytową odporną na powiewy dekoniunktury. I tak dalej. Jednak na koniec zawsze dochodzimy do tego samego wniosku: firmy nie inwestują, gdy w gospodarce kuleje popyt. I przeciwnie – gdy popyt jest dynamiczny, to zaczynają widzieć przed sobą dobre perspektywy i sięgają po zaoszczędzone fundusze. Możliwa jest więc sytuacja, w której sprytny rząd opodatkowuje firmy wyższym CIT, a z uzyskanych pieniędzy finansuje programy napędzające popyt (choćby w stylu naszego 500 plus). Wygrywa na tym podwójnie. Raz, że wspiera beneficjentów tych programów, a dwa – daje firmom nadzieje na zyski i ożywia ich "zwierzęce instynkty" (termin Keynesa oddający to, co u nas zwie się "przedsiębiorczością").
Reklama
Zostaje jeszcze argument, że "wyższy CIT zawsze zostanie przerzucony na pracowników w formie obniżonych płac". Czy na pewno? Wielu ekonomistów empirycznych próbowało w ostatnim czasie się mierzyć z tym zagadnieniem. Wyniki były różne. W europejskim badaniu z 2007 r. (autorstwa Wijia Arulampalama, Michaela Devereuxa i Giorgii Maffini) wyszło, że firmy przenoszą na zatrudnionych aż 92 proc. kosztów. Ale już np. w Niemczech tylko 50 proc. (według badania Fuest i innych z 2017 r.). Z kolei w USA na pracowników przerzucono ok. 30 proc. kosztów (tak wynika z badania Juana Carlosa Suáreza Serrato i Owena Zidara z 2016 r.). To wszystko nie wydaje się więc aż takie oczywiste.
Reklama

CZYTAJ WIĘCEJ W MAGAZYNIE DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ>>>