Wielkim, choć nieprzywoływanym zbyt często w sposób bezpośredni polemicznym bohaterem expose nowego premiera, był premier poprzedni. To Jarosław Kaczyński przed paroma laty zdefiniował konflikt pomiędzy Polską solidarną i Polską liberalną.

A ponieważ w 2005 roku takie nazwanie i ustawienie konfliktu pozwoliło PiS wygrać zarówno wybory parlamentarne, jak i prezydenckie, to Donald Tusk postanowił zbudować swoje expose w taki sposób, aby w debacie parlamentarnej nad wotum zaufania dla nowego rządu nie dało się go znowu zagnać do liberalnego narożnika.

W konsekwencji premier starał się połączyć w swoim wystąpieniu "wolność” (słowo, którym konsekwentnie przez ponad trzy godziny zastępował słowo "liberalizm”), a szczególnie wolność gospodarczą, z obietnicami prowadzenia przez koalicyjny rząd PO i PSL polityki społecznej w duchu solidaryzmu. Jak zauważył jeden z komentujących expose politologów, Donald Tusk zaprezentował się jako liberalno-konserwatywny socjaldemokrata ze słynnego eseju Leszka Kołakowskiego.

Moim zdaniem uczynił tak właśnie dla potrzeb tej niewypowiedzianej wprost, ale obecnej w całym jego wystąpieniu polemiki z Jarosławem Kaczyńskim. Właśnie dlatego Tusk świadomie pomijał i bagatelizował napięcia istniejące pomiędzy politycznymi ideami, aby roztaczać wizję swojego rządzenia państwem, jako codziennej, żmudnej, nieomalże apolitycznej i technokratycznej pracy u podstaw.

Każda zapowiedź rozpoczęcia liberalnych reform - w dziedzinie podatków i redystrybucji, w służbie zdrowia czy w edukacji - była przez Tuska pokrywana wielokrotnie powtórzonymi zapewnieniami, że nikt na tym nie straci, że biedni, wykluczeni, pracownicy budżetówki (przykro mi wymieniać nauczycieli czy pracowników służby zdrowia w kontekście "wykluczonych”, ale tak wygląda dzisiejsza społeczna rzeczywistość Polski), będą przez państwo osłaniani. Faktyczna treść expose była liberalna, ale rozpuszczona w wielokrotnych obietnicach dialogu społecznego i środowiskowego.

Zacznijmy od służby zdrowia. Jeśli skupić się na konkretach, to z ust nowego premiera usłyszeliśmy twarde liberalne deklaracje na temat pełnego równouprawnienia sektora prywatnego i państwowego. Usłyszeliśmy obietnicę, że pieniądze z naszych składek zdrowotnych, a w każdym razie jakaś ich część, zaczną w Polsce wędrować za pacjentem, a nie będą jak do tej pory wrzucane w otchłań jednej powszechnej i obowiązkowej składki, nad którą natychmiast po jej odprowadzeniu tracimy kontrolę w całości i na zawsze.

Usłyszeliśmy także zapowiedź przekształcenia szpitali czy innych placówek uspołecznionej służby zdrowia w spółki prawa handlowego. Ta ostatnia deklaracja świadczy o determinacji PO, szczególnie w kontekście wykorzystania w niedawnej kampanii wyborczej PiS tematu przekształceń własnościowych w służbie zdrowia jako symbolu niepohamowanego dążenia ludzi PO do rozkradzenia polskich szpitali i przychodni.

Reklama

O planach nowego rządu odnośnie służby zdrowia można by jednak opowiedzieć w pięć minut. Jeśli tematyka ta zajęła premierowi w dwóch czy trzech nawrotach grubo ponad pół godziny, to dlatego, że te kilka ryzykownych politycznie zdań zostało przez niego opakowane w powtarzane wielokrotnie obietnice, że nikt nie pozostanie bez opieki, że przekształcenie części placówek uspołecznionej służby zdrowia w spółki prawa handlowego nie ma nic wspólnego z wyklętą w dyskursie PiS prywatyzacją, a lekarze i pielęgniarki i tak mogą liczyć na znaczące podwyżki.

W obszarze edukacji twarda liberalna deklaracja to choćby zapowiedź likwidacji lub głębokiej zmiany karty nauczyciela, której obecny kształt cementuje dzisiaj nie tyle przywileje nauczycielskie, co raczej pewien układ sił w środowisku, odziedziczony jeszcze po PRL, dający niewspółmierną pozycję Związkowi Nauczycielstwa Polskiego, ale przede wszystkim utrudniający awans i sprawiedliwe premiowanie młodszych i lepiej wykwalifikowanych nauczycieli.

Premier potwierdził także determinację swego rządu co do wprowadzenia bonu oświatowego. Czyli także rozwiązanie liberalne: pieniądze idące w ślad za uczniem do szkół lepszych, obojętnie, czy będą to szkoły państwowe, czy prywatne. Także tutaj te wyraźne kierunkowe deklaracje były opakowane całymi kwadransami obietnic dialogu ze środowiskiem nauczycielskim i finansowych zadośćuczynień.

To oczywiście nieprawda, że przeprowadzając liberalną rewolucję lub choćby najbardziej nieśmiałe liberalne reformy uda się je odpolitycznić, ukryć przed konfliktem, przemycić jako rozwiązanie czysto techniczne. Ale drugą skrajnością, do której polemicznie odwoływał się Tusk, jest przedstawianie przez jego poprzedników u władzy samego już radykalnego politycznego konfliktu jako osiągnięcia. Pomimo braku głębszych pozytywnych zmian społecznych czy instytucjonalnych, które miałyby być takiego konfliktu owocem.

Expose Tuska będzie miało sens, jeśli jego retoryczna miękkość posłuży do osłonięcia twardej i zdecydowanej polityki. Jeśli liberalna rewolucja zostanie przez ten rząd szybko przeprowadzona w tych wszystkich obszarach, gdzie polskie państwo socjalne i tak jest wyłącznie pozorem i ruiną.

Jeśli natomiast stanowiący wypełniacz, massę tabulettae wczorajszego expose, język "konserwatywno-liberalnego socjaldemokraty” zamiast osłaniać polityczne decyzje, stanie się sam programem polityki bez wyraźnego kierunku i decyzji, wówczas rząd Tuska przegra i to bardzo szybko. Polegnie w starciu z grupami lobbystycznymi i związkami zawodowymi paru najlepiej zorganizowanych branż. Zacznie kapitulować przed silniejszymi, zapominając o słabszych.

Nie jestem w najmniejszym stopniu zwolennikiem rozkoszowania się przez niektórych naszych politycznych liderów opowiadaniem obywatelom, że reformy, które są im proponowane, będą jak najbardziej brutalne, bolesne, wymagające wyrzeczeń, itp. Mandaryni III RP, używając takiego języka, polegli, a i ich mityczne liberalne reformy okazały się mniej niż połowiczne.

Ale nawet Donaldowi Tuskowi, który lekcję Unii Wolności, a nawet lekcję Leszka Balcerowicza przemyślał uważnie, nie da się uniknąć stanięcia jako premier oko w oko z realnym konfliktem społecznym w dzisiejszej Polsce. Konfliktem odsłoniętym i zagospodarowanym przez PiS i PO. Otóż jest to narastający konflikt pomiędzy Polską, która pracuje, i Polską, na którą się pracuje.

Konflikt pomiędzy Polakami pracującymi kilkanaście godzin na dobę, na swoim albo w polskich i zagranicznych firmach, które już pracują w ostrej dyscyplinie współczesnego kapitalizmu, a ludźmi uciekającymi na zasiłek, fikcyjne renty lub wcześniejsze emerytury w kraju, gdzie w gospodarce brakuje rąk do pracy, a bezrobocie w coraz większym stopniu zaczyna być problemem społecznym i kulturowym, a nie ekonomicznym.

To oczywiste, że Polska pracująca jest wobec Polski, na którą się pracuje, zobowiązana do solidarności międzypokoleniowej czy społecznej. Problemem jest jednak zupełnie chory stosunek wielkości jednej Polski do drugiej. Polska, na którą się pracuje, jest dzisiaj zbyt liczna w stosunku do Polski, która pracuje.

Donald Tusk także mówił o tym w swoim expose, przypominając, że poziom aktywności zawodowej w naszym kraju jest dziś najniższy w całej Europie. Zaledwie nieco ponad połowa Polaków jest zawodowo aktywna, i to nie w czasach dekoniunktury, ale w okresie boomu gospodarczego.

Donald Tusk uspokajaniu Polski, na którą się pracuje, poświęcił lekko licząc połowę z ponad trzech godzin swojego expose. Mimo że oczywiście prawdziwym adresatem jego wypowiedzi była Polska, która pracuje. To jej nowy premier obiecał poszerzenie obszaru wolności gospodarczej i zdjęcie z barków części fiskalnych i biurokratycznych obciążeń.

Ten społeczny podział jest tylko jednym z wyzwań dla Platformy Obywatelskiej jako partii rządzącej Polską. I miękka, ukrywająca konflikt retoryka wystąpienia Donalda Tuska może być używana jedynie jako uzupełnienie twardych i precyzyjnych politycznych rozstrzygnięć.