Leszek Miller słynął z tego, że swoje wystąpienia sklejał pracowicie z wielu kawałków. Premierowskie expose Donalda Tuska, choć wydrukowane na jednolitych kartkach, a nie skrawkach, było mozaiką konkretów i iluzji, solennych obietnic i zwykłej waty.
Nie da się wskazać premiera niepodległej już Polski, który stając przed parlamentem i narodem, uchroniłby się od wodolejstwa. Tyle że Donald Tusk mówił najdłużej ze wszystkich, ponad trzy godziny!
To prawda - zdążył obiecać Polakom ponadpartyjną politykę zagraniczną, uzawodowienie armii i na mur Euro 2012. Ale - oceniając jego debiut językiem dziennikarskim - w wielu miejscach zabrakło mi po prostu nożyczek redaktora, który przyciąłby to i owo. Przyciąłby, a może też zwrócił nowemu premierowi uwagę, że mechaniczna wędrówka po resortach i krajach świata niekoniecznie składa się na ekscytujące przesłanie.
Tusk jest dobrym mówcą. Tym bardziej zaskakuje więc przekonanie, że dobre expose musiało koniecznie zawierać obietnicę podniesienia uposażeń "stażystów i rezydentów" (chodzi o grupy zatrudnione w służbie zdrowia) czy zapowiedź starań o przyznanie językowi migowego statusu języka urzędowego. O nagromadzeniu drętwych i zbyt szczegółowych deklaracji zdecydowała zapewne obawa przed pominięciem któregokolwiek liczącego się środowiska czy instytucji. Bo a nuż to pominięcie wypomną, a nie daj Boże się obrażą!
Zaufanie, czyli nuda
Czy to błąd współautorów i recenzentów pisanego przez kilka ostatnich dni tekstu? Pewnie trochę tak, bo nie ma gorszego wroga wstępującego na szczyty lidera niż nuda jego słuchaczy. Ale to też koszt filozofii rządzenia nowego premiera.
Wielkie idee mają być zastąpione niepolityczną atmosferą powszechnego zaufania i wygaszenia konfliktów. A ona z natury rzeczy bywa tak uładzona, że aż nieciekawa. Nieprzypadkowo z nawiązań do niedawnej przeszłości pozostał tylko ładny, lecz przecież ugrzeczniony hołd złożony tradycji Solidarności. Nieprzypadkowo też Tusk zrezygnował z odniesień do ideowych sporów ostatnich lat. W jego wystąpieniu nie znaleźli zachęcających sygnałów ani zwolennicy mocnej obecności religijnych wartości w życiu społecznym, ani geje czy feministki (dyskryminowani w expose to wyłącznie niepełnosprawni, stąd migowy język). Nawet odchodzącą w przeszłość IV RP Tusk pożegnał cierpko, lecz w gruncie rzeczy nader zdawkowo. Wszystko po to, aby uniknąć zbędnej słownej bijatyki.
Czuje się w tym złudzenie nowej ekipy, że można prowadzić politykę możliwie jak najdłużej przy użyciu języka rozmywającego kontrowersje i podziały. Języka w gruncie rzeczy niepolitycznego.
Przeciwnicy Tuska będą się w tym dopatrywać w najlepszym razie intelektualnego błędu w opisie polskiej rzeczywistości. W najgorszym - kamuflażu realnych interesów przychodzącej do władzy ekipy. Ale przecież przywódcy Zachodniej Europy - Blair, pani Merkel czy Sarkozy - obejmowali władzę zwykle w podobnej poetyce, opowiadając chętnie o łączeniu zamiast dzielenia. Próbując występować z pozycji liderów całego narodu, a nie tylko własnego obozu politycznego o mocno zdefiniowanych celach i równie wyraźnych przeciwnikach.
Tytułem intelektualnego eksperymentu można sobie zadać pytanie, co by się stało, gdyby podobnej retoryki spróbował, prowadząc równocześnie swoją politykę budowania IV RP Jarosław Kaczyński. Roztrwoniłby do cna swoje poparcie? Czy przeciwnie - pomnożył własny obóz o nowych stronników? To oczywiście czysto abstrakcyjne rozważania. Donald Tusk trochę sprzątający po gwałtownej atmosferze IV RP, a trochę szukający dopiero własnego stylu rządzenia jest na ten język skazany. Pytanie tylko, na jak długo.
Znieczulający puder
Spośród trzech godzin nieustannego mówienia około dwóch zajęło nowemu szefowi rządu wyliczanie celów gospodarczych i społecznych. Z zasadniczym przesłaniem: możliwa jest polityka równoczesnego obniżania podatków, podnoszenia płac w sferze publicznej i na dodatek jeszcze ograniczania deficytu budżetowego. Opozycja już zdążyła okrzyknąć te zapowiedzi obietnicą cudu.
Jak jest lub raczej: jak będzie naprawdę? Wszystkie te cele można osiągnąć równocześnie, ale tylko przy wyjątkowo dobrym splocie koniunktur i przy szczególnie trafionych poszczególnych decyzjach. Co więcej, osiągnięcie takiej zgodności wymaga czasu. A rytm kolejnych kampanii wyborczych - prezydencka już za trzy lata - nie pozostawia go zbyt wiele.
Generalna wizja Tuska - coś na kształt Bushowskiego współczującego konserwatyzmu zakładającego znoszenie ograniczeń nakładanych na przedsiębiorczość, ale przy równoczesnej ochronie społecznych interesów słabszych grup i zabezpieczeniu równych warunków startu - jest intelektualnie spójna. W praktyce jednak może przynieść najróżniejsze skutki. Od wzrostu ogólnego dobrobytu po masowe strajki środowisk zawiedzionych niespełnionymi roszczeniami albo gigantyczną budżetową dziurę. Albo jedno i drugie.
Dziś wszelkie ryzyko jest maskowane gładkimi formułkami. Gdy Tusk mówił o reformie służby zdrowia, eksponował konkurencję różnych ubezpieczalni (to brzmi miło dla ucha potencjalnego pacjenta), ale nie odpowiadał na nasuwające się nawet laikowi pytanie, czy Polacy będą w przyszłości płacić za zdrowotne usługi, a jeśli tak - to za które. Gdy ledwie wspominał o reformie systemu ubezpieczeniowego KRUS, bolesnej dla interesów rolników (więc wyjątkowo drażliwej dla ludowego koalicjanta), to tylko na marginesie obietnicy, że nie zostanie ona przeforsowana bez konsultacji z chłopskimi organizacjami. Najdrobniejsze skaleczenie posypywane było znieczulającym pudrem. I trudno za to nowego szefa rządu potępiać. Żaden premier po 1989 roku nie stawał do tej pory przed Polakami, zaczynając od obiecywania potu i łez.
Ryzyko liberałów
Jeśli Tuskowi udałoby się przeforsować niezbędne, a trudne reformy pod osłoną lukru gładkiej mowy, trzeba mu będzie tylko przyklasnąć. Niemniej jednak obowiązkiem komentatora jest czepiać się, a przede wszystkim objaśniać właściwy sens słów.
Ta ekipa wydaje się być już dziś bardziej odważna, niż można by się spodziewać po pełnej rozkosznych obietnic kampanii wyborczej. Zapowiada wbrew początkowym dąsom PSL eksperyment z bonem oświatowym ukochanym na całym świecie przez zaprzysięgłych wolnorynkowców. Rzuca wyzwanie biurokracji, przymierzając się do mechanicznych cięć wydatków na nią i szukając na dokładkę w ten sposób środków na podwyżki dla sfery budżetowej. Można to skwitować uwagą: mierzą wysoko. Ale też warto tłumaczyć, że bon oświatowy to nie tylko konkurencja miedzy szkołami (brzmi atrakcyjnie), ale być może również konieczność zniesienia sztywnego systemu nauczycielskich pensji (w szkołach gorszych będzie się gorzej zarabiało). A źle przygotowany zamach na materialną potęgę administracji łatwo może się zakończyć żałosną rejteradą.
Może się zakończyć, bo współczesne państwa demokratyczne raczej rosną niż maleją, więc instynktowna niechęć do tej instytucji liberałów z PO skazuje ich zapewne na niejedno bolesne rozczarowanie. Na razie wygłaszający expose Donald Tusk dał wyraz tej niechęci po wielekroć - powtarzając jak mantrę, czym jeszcze nie powinni się zajmować urzędnicy z Warszawy. I znów postawienie na lokalne społeczności czy na przedsiębiorczość obywateli jest w wielu wypadkach samoistną wartością. Ale jako główny pomysł na lepiej zorganizowaną służbę zdrowia czy edukację może nie wystarczyć. Trzymając się tego kierunku myślenia, łatwo zresztą popaść w sprzeczność z innymi swoimi obietnicami. Skoro warto przykrawać władzę administracji rządowej na rzecz samorządu, jak równocześnie chlubić się takimi ambitnymi pomysłami jak „boisko w każdej gminie”?
Cień Rokity
Co gorsza, Donald Tusk nie pozostał wierny myśli głównego, dziś już historycznego ideologa PO Jana Rokity. Ten pisząc swoje kolejne „plany rządzenia” opowiadał się za państwem wprawdzie ograniczonym i tanim, ale na pozostawionych sobie obszarach - silnym i sprężystym. W expose Tuska państwo jawiło się na ogół jako niechciany balast. Także i w tych dziedzinach, z których nie zdołają go wypchnąć nawet i najbardziej zaprzysięgli liberałowie.
Po wysłuchaniu nowego premiera wiem, że obiecuje uwolnienie gospodarki od biurokratycznych gorsetów. Dowiedziałem się za to niewiele, jak powinny działać instytucje pilnujące uczciwych i sprawiedliwych reguł życia gospodarczego i społecznego.
Zapowiedzi bardziej zapobiegania korupcji niż jej zwalczania jawiły się jako poprawny politycznie frazes, zdawało się porzucony definitywnie nawet przez liberalne elity po aferze Rywina. Nie wiem, ile w polityce zwalczania przestępczości będzie raczej twardego Tuska, a ile miękkiego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Po enigmatyczności deklaracji na ten temat wnoszę, że zwycięży ten drugi. Gdy już z expose dało się wyłowić ciekawe sygnały - takim jest zapowiedź jednolitej aplikacji dla wszystkich zawodów prawniczych, którą można by odebrać jako wstęp do otwarcia korporacji - jawiły się one jako mało czytelne aluzje. A przecież młodzi wyborcy PO marzą nie tylko o cudzie gospodarczym. Marzą także o przełamywaniu rozmaitych środowiskowych monopolów krępujących im swobodę startu. Te same monopole skazują Polaków na drogie i byle jakie prawnicze usługi.
Cytując Norwida
Brak kogoś w rodzaju Rokity, kto uzupełniałby wolnorynkowe intuicje Tuska sensownymi pomysłami na reformę państwa, był uderzający dla każdego uważnego słuchacza programu nowego rządu. Wstrzemięźliwość w wypowiedziach na temat wartości jest z kolei zrozumiała jako propagandowa odtrutka na ideologiczne wojny z czasów rządu PiS. Ale dyskusji o nich nie da się w każdym przypadku zamieść pod dywan.
Czy potraktowanie edukacji trochę jak zaplecza dla rynku pracy, a trochę jak przedmiotu aktywności dla samorządów, oznacza, że wspólnota narodowa nie będzie miała nic do powiedzenia na temat programu nauczania i wychowania? Takie pytania można mnożyć. To prawda, PO nie odpowiadała na nie podczas swojej niezwykle sugestywnej i skutecznej kampanii. Ale teraz będzie musiała odpowiedzieć - i to często ustami samego Tuska.
Współczujący wolnorynkowiec nie może się odwrócić plecami do polskiego państwa. Nawet jeśli o wolnym rynku i społecznym współczuciu mówi tak przekonująco. I zwłaszcza, jeśli z takim zapałem cytuje Norwida. Ten przypominał przecież Polakom nieustannie, że są zbiorowością. Że są narodem.