Producenci tak mocno wtłoczyli w głowy wielu kierowców hasła o „autonomicznej jeździe”, że ci uwierzyli w cuda. 34 proc. deklaruje, że mając w aucie zaawansowane systemy wspomagania, będą pisać wiadomości na smartfonie. Co piąty badany twierdzi, że system sam, bez ingerencji kierowcy zajmuje się prowadzeniem auta, a 11 proc. – uwaga! – rozważy drzemkę podczas jazdy drogą szybkiego ruchu. Powtórzę to głośno raz jeszcze: co dziewiąta osoba jest gotowa nastukać się solidnie w barze, wsiąść do auta, włączyć tempomat i iść spać!
NCAP ostrzega, że przez takie podejście może dochodzić do niebezpiecznych sytuacji na drodze. I winą za to obarcza producentów, którzy „sprzedają samochody w taki sposób, żeby kierowcy wierzyli, że mogą zrzec się kontroli podczas jazdy”. Ja jednak myślę, że wina leży gdzie indziej – po prostu 11 proc. kierowców to idioci. Wierzą, że w Alpach żyją fioletowe krowy, że z wymion żyrafy lecą owocowe drażetki, oraz są zdziwieni, że po zażyciu środka na potencję ich konar nie zaczyna płonąć. Ci sami ludzie mają prawa rodzicielskie, wyborcze, obywatelskie etc. Co najgorsze, mają też prawa jazdy. A to tak, jakby pawianowi dać naładowanego i odbezpieczonego browninga.
Inna sprawa, że współczesne auta faktycznie są w stanie wykonywać za kierowcę wiele czynności. Przyspieszają, hamują, ostrzegają przed innymi autami znajdującymi się w martwym polu lusterek, wykrywają pieszych i rowerzystów. Niektóre mają nawet radary, kamery i lasery precyzyjnie śledzące linie na drodze i samoczynnie utrzymują między nimi samochód – również w nocy, podczas deszczu i przy prędkości 200 km/h. Ale – na litość boską – to nie oznacza, że prowadzą się same. Równie dobrze można by przyjąć, że skoro wasz ośmioletni syn już chodzi, potrafi zasznurować buta i posmarować kromkę masłem orzechowym, to jest gotowy do samodzielnego życia i powinien się wyprowadzić do własnego mieszkania.
Reklama