Spór nie jest wyłącznie akademicki. Biorą w nim udział także politycy, od których przecież zależy, gdzie między tymi dwoma ekstremami znajdzie się każde państwo. Sceptycyzmu wobec stanowiska nr 1 nie kryje Donald Trump. "Lekarstwo nie może być gorsze niż choroba" – napisał niedawno na Twitterze. – Nasz kraj nie został zbudowany w taki sposób, żeby można go było po prostu wyłączyć – dodał w tym tygodniu na jednej z konferencji prasowych, obiecując jednocześnie, że Ameryka wróci do biznesu szybciej, niż sądzą niektórzy.
Bliżej pozycji nr 2 wydaje się być również premier Pakistanu Imran Khan. – 25 proc. Pakistańczyków żyje poniżej granicy ubóstwa. Jeśli wprowadzimy ścisłą kwarantannę, to rikszarze, sprzedawcy uliczni, taksówkarze, sklepikarze i robotnicy bez stałego zatrudnienia będą musieli zostać w domach – powiedział polityk w telewizyjnym przemówieniu do narodu. Dodał jednak, że nie zawahałby się przez zamknięciem ludzi w domach, gdyby miał do dyspozycji takie środki, jak Francja, USA czy Anglia.
Co do słuszności pierwszej postawy nie ma za to wątpliwości premier Nowej Zelandii Jacinda Ardern. – W najgorszym scenariuszu straty ludzkie byłyby największe w historii Nowej Zelandii, a to po prostu niedopuszczalne. Nie zaryzykuję czegoś takiego – mówiła polityk na poniedziałkowej konferencji prasowej, ogłaszając wprowadzenie ogólnokrajowej kwarantanny.
Niektórzy starają się znaleźć trzecią drogę. Zgodnie z nią powinniśmy odseparować wyłącznie osoby starsze, najbardziej narażone na komplikacje z powodu infekcji koronawirusem. Resztę populacji trzeba zostawić w spokoju, dając nadzieję na utrzymanie w miarę normalnej kondycji gospodarczej. Taką tezę postawił pod koniec ubiegłego tygodnia ekspert od polityki zdrowotnej David Katz z Uniwersytetu Yale i znalazła ona spore uznanie nad Wisłą. Na Katza powołali się publicyści Sławomir Sierakowski i Grzegorz Lindenberg. Podobną drogę sugerował także Grzegorz Hajdarowicz.
– Tak naprawdę nie ma tutaj trzeciej drogi, a sugerowanie, że jest inaczej, jest bardzo nieodpowiedzialne – uważa Bill Gates. Miliarder w wywiadzie dla „TED” dodał, że jej wprowadzenie jest równoznaczne z powiedzeniem ludziom, żeby „dalej chodzili do restauracji i kupowali domy, ale nie zwracali uwagi na rosnącą górę zwłok”. Na atrakcyjność trzeciej drogi po części składają się wstępne dane dotyczące śmiertelności wśród osób chorych na COVID-19. O ile w najstarszej grupie, w zależności od opracowania, sięga ona nawet 20 proc., o tyle już wśród osób między 50. a 60. rokiem życia oscyluje wokół 1 proc., a u młodszych jest jeszcze mniejsza.
Stąd wniosek, że ryzyko dla osób w wieku produkcyjnym jest niewielkie, więc zamykanie ich w domach to niepotrzebna ostrożność, przy okazji szkodliwa dla gospodarki. Problem polega na tym, że te niewielkie procenty w skali populacji przekładają się na dziesiątki tysięcy ludzi. Dla przykładu, pod koniec 2018 r. w Polsce (najnowsze dane z „Rocznika demograficznego 2019”) mieszkało 4,78 mln osób w wieku 50–59 lat. Jeśli przyjmiemy 1-proc. śmiertelność dla tej grupy, to wprowadzenie trzeciej drogi oznacza powiedzenie prawie 50 tys. Polaków i Polek, że w ciągu trzech miesięcy już ich z nami nie będzie (zakładamy oczywiście, że jako osoby w wieku produkcyjnym nie będą objęte przymusową kwarantanną).
Nawet jeśli wirusem nie zarażą się wszystkie osoby z tej grupy wiekowej, to i tak skazujemy kilkanaście tysięcy osób na śmierć. Do tego wcale nie jest powiedziane, że w takiej wybiórczej kwarantannie seniorom byłoby lepiej. W domu musiałoby zostać 4,3 mln Polaków i Polek po siedemdziesiątce. Teraz mogą swobodnie wyjść po zakupy, bo wszyscy staramy się ograniczyć rozprzestrzenianie wirusa. Jak byśmy to rozwiązali w samym środku niekontrolowanej pandemii?
Co gorsza, zwolennicy trzeciej drogi proponują tak naprawdę eksperyment epidemiologiczny na niesłychaną skalę, w którym niepoznany do końca patogen szalałby bez przeszkód w populacji. Pomijany w związku z tym niewygodny fakt jest taki, że nie mamy pojęcia, jak wyglądałyby statystyki zgonów w tak dużej grupie. Często w małej skali zjawiska procesy zachodzą inaczej niż w dużej, a prosta ekstrapolacja wniosków okazuje się błędna.
Nie jest również powiedziane, że w warunkach takiej odpowiedzi epidemiologicznej życie gospodarcze toczyłoby się normalnie. Ludzie dalej trafialiby do szpitali, powodując zaburzenia w miejscach pracy o trudnej do przewidzenia skali, bo wszyscy zaczęliby chorować w bardzo krótkim czasie. Przy okazji i tak doprowadziłoby to do zawału służby zdrowia, bo przecież głównym celem strategii "spłaszczania krzywej" (albo, jak woli Boris Johnson, "zgniatania sombrera") jest właśnie ochrona jej cennych zasobów w taki sposób, aby rozłożyć liczbę przypadków w czasie.