Nie ma w tej opinii cienia uprzedzeń wobec prezydenta Kaczyńskiego. W niektórych sporach z obecnym rządem przyznaję mu rację. Niemniej uważam, jak Jan Rokita, że problemem Polski jest rozmywanie się odpowiedzialności za rządzenie. Wtrącający się, recenzujący, a czasem skutecznie przeszkadzający prezydent utrudnia rządowi wywiązanie się z wyborczych zobowiązań. Czasem może być alibi. - Chcieliśmy, ale zły Kaczor nam nie pozwolił - powiedzą za kilka lat politycy PO.

Reklama

W połowie lat 90. większość członków komisji konstytucyjnej uznała, że najistotniejszym zadaniem konstytucji jest równoważenie władzy, stworzenie systemu rozmaitych zabezpieczeń. Ale władzę wykonawczą ogranicza już wiele instytucji, od Trybunału Konstytucyjnego po prawo europejskie. Dlaczego więc za nasze pieniądze mamy sobie fundować spektakl, że reprezentantem opozycji rozliczającym ministrów, choć udającym, że próbuje im przewodniczyć (ostatnia Rada Gabinetowa) jest prezydent. Albo jak oceniać politykę zagraniczną realizowaną do pewnego stopnia wspólnie? Kogo mają rozliczać wyborcy?

Protestując w 1997 roku przeciw tej niespójności, Rokita mówił: wzmocnijcie prezydenta albo rząd. A ja mówię: doświadczenia ostatnich lat pokazały, że trzeba wzmocnić rząd obdarzony parlamentarną większością. Dlaczego? To on rządzi i administruje. Do czystej dekoracji sprowadzić się go nie da, a prezydenta tak - bez większej straty.

Można by podporządkować ministrów, w różnym stopniu, prezydentowi. W polskich warunkach to jednak recepta na permanentny konflikt z posłami, zwłaszcza gdyby nieodpowiedzialny przed parlamentem prezydent nie reprezentował sejmowej większości. Wyobraźmy sobie Lecha Kaczyńskiego rządzącego przy obecnym parlamencie.

Silny prezydent ma sens, gdy scena polityczna jest rozdrobniona, rządy są słabe i potrzebny im jest nadrzędny autorytet. Tak doszło do stworzenia "imperialnej" prezydentury francuskiej. Ale nawet tamten mechanizm zaczął zgrzytać, gdy głowa państwa zderzyła sie z przeciwną większością parlamentarną (kohabitacja Mitterranda z prawicą). System uratowano kosztem ekwilibrystyki, o którą w warunkach naszej niskiej kultury politycznej byłoby trudno. A zaczął zgrzytać, bo w państwie zbliżającym sie do dwupartyjności problem rozdrobnienia znika. Pojawia się inny: jak mają współrządzić dwa polityczne obozy skazane na walkę na śmierć i życie.

O ile już obecny - wbrew temu, co pisał Gursztyn - dość silny prezydent (nie mówię o nazwisku, tylko uprawnieniach) jest źródłem zamętu, to jeszcze silniejszy mógłby przynieść chaos. A spójrzmy na Anglię, Hiszpanię, Niemcy - rząd przy stabilnym partyjnym systemie rządzi sprawnie. Jeśli boimy się rządu bez kontrapunktu, zostawmy prezydentowi kilka uprawnień umożliwiających mu odegranie rólki arbitra, jak możliwość zaskarżania ustaw do Trybunału. Ale odbierzmy możliwość współrządzenia bez realnej odpowiedzialności. Bo ponosi odpowiedzialność ten, kto kieruje ministrami.

Dziś to głos wołającego na puszczy. Nie tylko dlatego, że Polacy przyzwyczaili się do prezydenta wybieranego w wyborach powszechnych, a partyjne aparaty jeszcze bardziej. PiS odrzuci antyprezydencką reformę, bo uzna ją za zamach na swojego prezydenta. Jest też przywiązane do własnej wizji ustroju z prezydentem jeszcze silniejszym. Broniłem ich projektu konstytucji przed etykietką autorytaryzmu - Francja czy Finlandia, gdzie prezydent ma dużą władzę, nie są autorytarne. Tyle że u nas optowanie za taką prezydenturą jest podyktowane głównie sentymentem do wzorców międzywojennych. Gdyby Kaczyński naprawdę chciał zmieniać państwo, interesowałby się kanclerskim rządem.

PO też jest zainteresowana podtrzymywaniem obecnego stanu - rozmytej odpowiedzialności. I dlatego, że do prezydentury wciąż (chyba) aspiruje Donald Tusk. Więc pozycja prezydenta wkładającego kij w szprychy, stawiającego nie swój rząd do raportu, i jemu może się przydać. Nawet jeśli państwo jest przez to rządzone gorzej, a dziennikarze tracą masę czasu na referowanie pozornych problemów.