Wszyscy zapamiętali z kampanii tyrady Donalda Tuska malującego złowrogi obraz Jarosława Kaczyńskiego podróżującego po kraju wśród chmary ochroniarzy. Rzeczywiście miał ich wtedy odrobinę więcej niż poprzednicy. Z drugiej strony można odnosić wrażenie, że zarzut był efektowny, ale rozdęty. Nie tym, ilu strażników go otacza, mierzy się realną bliskość szefa rządu wobec obywateli. I nie w ich redukcji można szukać poważnych budżetowych oszczędności.
Teraz słyszymy, że szef MSWiA Grzegorz Schetyna nagle zredukował ochronę byłego premiera Kaczyńskiego. Czy ma to sens, skoro ta ochrona miała być i tak zdjęta za dwa miesiące? I skoro była porównywalna z eskortą przynajmniej niektórych byłych VIP-ów. I czy ma to sens w momencie, gdy wojna między PO i PiS osiągnęła swoje kolejne apogeum?
Politycy Prawa i Sprawiedliwości uznają to oczywiście za szykanę. Trwa w najlepsze polityczna debata, która mojemu koledze dziennikarzowi skojarzyła się jednak z podwórkiem na dawnej warszawskiej Woli, gdzie prano się po pyskach. Mnie w tej chwili bardziej kojarzy się z piaskownicą, bo ciosy są może i niegroźne, za to ich zadawaniu towarzyszy strasznie dużo krzyku. I dużo inwencji, jak zrobić możliwie największą przykrość. Napluć na kogoś? Podeptać właśnie ulepioną babkę? A może pokazać język?
Czy rząd nie ma kłopotów ze strajkiem celników? Czy minister Schetyna nie ma poważniejszych zajęć? Czy nie powinien się zastanawiać z kolegami, jak zapewnić ludziom bezpieczeństwo na wschodniej granicy? A może powinien zasiąść do pracy nad poważnymi reformami? Do modernizowania i lepszego organizowania policji. Decentralizowania państwa.
Od uprawiania realnej polityki łatwiej się bawić w dokuczanie. Proszę pani, a on mi zabrał łopatkę! Proszę pani, a on się przezywa!
Nie wiem, ilu ochroniarzy powinien mieć były premier w kraju zagrożonym terrorystycznymi atakami. Wiem, że nasi politycy śmieszą coraz bardziej.