Wyobraźmy sobie, że jest pan członkiem Kongresu. I wyobraźmy sobie, że jest pan idiotą. Ale po co ja się powtarzam - ten dowcip Marka Twaina przypomniał mi się z okazji 100 dni obecnego Sejmu. Bez złych intencji wobec kogokolwiek.

Parlament jest ulubionym przedmiotem kpin i narzekań od początku demokracji. Z różnych powodów ludzie, którzy kłócą się i publicznie debatują w naszym imieniu, drażnią bardziej niż inni członkowie elit. W Polsce najmierniejszy satyryk powie: "Sejm" i sala wybucha śmiechem. Czy słusznie? Pewnie poziom posłów do parlamentów III RP jest ciut niższy niż posłów do sejmów międzywojennych - ówczesny regulamin obrad zakazywał czytania wystąpień.

Reklama

A przecież przemówienia tamtych parlamentarzystów, choćby chłopów z PSL, czyta się dziś z przyjemnością. Statystyczny współczesny poseł to everyman dukający z karteczki. A jednak nie jest on głupszy od równie statystycznego przedstawiciela wielu innych zawodów - od dziennikarza po satyryka. Tyle że to skakanie na pochyłe drzewo. Naśmiewanie się z przedstawicieli narodu pozwala poczuć się temu narodowi lepiej.

Kłopot polskiego Sejmu polega na czymś innym. W sali na Wiejskiej nie dzieje się tak naprawdę nic ważnego. No w każdym razie niewiele. Niech państwa nie zmyli czasem efektowna dramaturgia. Wpływa na to sama logika współczesnej demokracji opisywana przez politologów bodaj od lat 50. Partie stają się coraz bardziej zwarte - coraz mniej miejsca na grę parlamentarną między nimi, skoro wszystko robi się dla wyborczego PR-u.

Reklama

Tym bardziej brak miejsca na indywidualne zachowania pojedynczego członka parlamentu. Rząd "posiada" swoich posłów, podobnie kierownictwo opozycji, a obserwowanie czasem sprawnej, a czasem zacinającej się maszynki staje się mało twórcze. Do pewnego stopnia tak jest na całym demokratycznym świecie - żeby parlamentaryzm działał bez zakłóceń, parlamentarne większości i mniejszości muszą być zgranymi teamami. Ale w konkretnych przypadkach zagraża to różnym demokratycznym wartościom.

Przekonanie Jarosława Kaczyńskiego, że Paweł Zalewski jako szef komisji spraw zagranicznych nie ma prawa pytać minister swojego rządu o cokolwiek, bo stanowisko zawdzięcza partii, to przejaw degeneracji parlamentaryzmu. Jeden z publicystów ujął to trafnie podczas telewizyjnej dyskusji - gdyby spełnić marzenia naszych partyjnych liderów, mogliby oni zasiadać w parlamencie sami, głosując jednoosobowo w imieniu swoich 150 czy 200 posłów.

Ale nie tylko dlatego wielka polityka opuściła Wiejską i wraca tam tylko czasami. Na Zachodzie ważne spory zostały już często rozstrzygnięte, więc parlamenty mają coraz mniej do roboty. Z kolei polskie partie mają kłopot z ustawami - nie potrafią i nie bardzo chcą je produkować. To, na co narzekają komentatorzy, owe zrobione na kolanie prawnicze potworki, dotyczy przeważnie kwestii szczegółowych, choć czasem dolegliwych dla obywateli.

Reklama

Żeby pisać akty prawne o zasadniczym znaczeniu, trzeba mieć ambicje reformowania państwa, a tę nasi partyjni liderzy odczuwają w teorii. A jeśli już ważne ustawy się pojawiają, niekoniecznie są one przedmiotem najgorętszych sporów. Mało kto zauważył, że fundamentalne ustawy poprzedniej kadencji - nie tylko o CBA i likwidacji WSI, ale na przykład o modernizacji policji czy obniżce składki rentowej - przechodziły głosami PiS i PO. Kłócono się trochę o styl rządzenia, a w jeszcze większym stopniu o słowa. W tym sensie budynek parlamentu stawał się wyłącznie miejscem, jednym więcej miejscem, aby sobie dokuczać.

Wcale nie głównym miejscem. Polityka przeniosła się z sali obrad do radiowych i telewizyjnych stacji, gdzie jedni politycy komentują wypowiedzi innych polityków, często sformułowane w tych samych studiach. Tam też dziennikarze pytają innych dziennikarzy o te wypowiedzi - i to nawet w czasie, gdy Sejm zajmie się już przypadkiem jakąś ważną ustawą. Jakże łatwiej załamywać ręce, że Kaczyński coś powiedział, a Tusk na to odpowiedział.

Partyjna i medialna demokracja toleruje parlament jako zło konieczne, ale nie przywiązuje do niego wagi. Można się pocieszać, że trochę tak jest wszędzie. Ba, trochę tak było zawsze, tylko współczesność sprowadziła zjawisko przemiany parlamentu w teatr do karykaturalnych rozmiarów. W każdym razie nie o to chodzi, że sami posłowie są niemądrzy, że się kłócą (o pewne rzeczy kłócą się za dużo, o inne za mało) czy że nie siedzą na sali podczas obrad. Kłopot w tym, że ich przekomarzanki w porze telewizyjnych transmisji w coraz większym stopniu maskują pustkę.

Wyostrzyłem oczywiście tę tezę na potrzeby uczczenia stu dni nowego parlamentu. Parę razy widziałem sytuacje, gdy w czasie poprzednich kadencji, niezależnie od dominującej politycznej barwy, działo się naprawdę coś ważnego, a różni ludzie robili w zakamarkach gmachu na Wiejskiej coś pożytecznego. Jednak nasz parlamentaryzm wymaga refleksji wykraczającej poza narzekania na posła Kurskiego czy Niesiołowskiego. Nowy Sejm wyprodukował w trzy miesiące tylko siedem ustaw - to rzeczywiście mało. Ważniejsze wydaje mi się wszakże to, czy mam go jako komentator traktować serio.