Każda decyzja, ba, każde chrząknięcie jednego było natychmiast oprotestowane i zwalczane do ostatniej kropli atramentu lub do ostatniej zdartej struny głosowej przez drugiego. Przez co MChAT bynajmniej nie rozkwitał.

Można polską kohabitację - Tusk - Kaczyński - prześwietlać na wszelkie sposoby. Obaj z Piotrem Gursztynem wskazaliśmy w DZIENNIKU na polski, mało funkcjonalny ustrój jako na podstawowe źródło kłopotów.

Reklama

Z kolei analizy politologicznej dokonał najpełniej Rafał Matyja, pokazując obecne rozgrywki jako uwerturę do kampanii prezydenckiej, w której każda ze stron nie tyle walczy własnymi atutami, ideami czy pomysłami, ile próbuje obsadzić stronę drugą w niewygodnej dla niej roli.

Z tego punktu widzenia awantura wokół sprowadzenia ministra Radka Sikorskiego przez prezydenta z brukselskich rozmów na pogawędkę o polityce zagranicznej jawi się jako wręcz modelowa. Lech Kaczyński zamierza być twardzielem, od którego wszystko zależy (choć tak naprawdę niewiele zależy), odróżniającym się od słabego, niedecyzyjnego rządu, więc próbuje traktować ministra jak niesfornego uczniaka. Z kolei ministrowi opłaca się być trochę upokorzonym, trochę wyrozumiałym wobec strasznego, odrzucającego kompromis dziadunia, w jakiej to roli PO obsadza prezydenta od początku kohabitacji.

W sumie więc obie strony fundują nam teatr. Prezydent pewnie mógłby z rozmową poczekać albo użyć telefonu, a Sikorski mógł przylecieć wieczorem bez ostentacyjnego przerywania rozmów z kolegami ministrami z innych państw Unii. No ale nie byłoby widowiska.

Mamy do czynienia wręcz ze swoistą symbiozą w odgrywaniu scen walki, choć oczywiście emocje są po części prawdziwe, a bilans tej walki nie może być zerowy. Przecież ani Kaczyński, ani Tusk/Sikorski nie grają o przekonanie już przekonanych, więc każdy z nich zakłada, że to jego rola jest kluczem do serc większości Polaków. Kto z nich ma rację, to się dopiero okaże.

Rację niekoniecznie zgodną z racją merytoryczną. Bo oczywiście te spory mają realną treść, a przynajmniej miewają. Lech Kaczyński słusznie domagał się prawa realnego, a nie czysto formalnego opiniowania nominacji szefa ABW. A wcześniej Tusk miał rację, odsuwając prezydenta od kierowania delegacją na roboczy, unijny szczyt. Itd., itp. Tyle że na co dzień te racje giną pośród taktycznych zwodów i gorszących połajanek. I to kierując się logiką meczu, można typować ewentualnego zwycięzcę.

Reklama

Już wiemy, że Kaczyński daje się bardziej ponosić emocjom, a w dodatku jest obsadzany przez większość mediów, często - choć nie zawsze - z własną pomocą, w roli szwarccharakteru, co jego szanse na ostateczny triumf bardzo pomniejsza. Decyzje o kolejnym prztyczku w prezydenta zapadają na ogół w zaciszu gabinetu Tuska, na zimno. Nie zdziwiłbym się, gdyby Kaczyński decydował o kolejnych starciach sam, ciskając lotkami w fotografię Tuska lub niecierpianego Sikorskiego.

Co gorsza cierpliwość tracą także - nie wiadomo, czy na własną rękę – prezydenccy ministrowie. Gdyby było inaczej, nie doszłoby do niedawnych słownych przepychanek w cieniu żałoby, a i akcja ściągania z zagranicy szefa MSZ byłaby przeprowadzona zręczniej. Wyczuwa się toporny styl szefowej kancelarii Anny Fotygi. A i logikę oblężonej twierdzy, która działa na samego prezydenta. Stąd decyzja, by się zawsze boksować, choć czasem warto by zastosować sztuki walki.

Na tym tle Tusk i jego ludzie jawią się jako drużyna bardziej wyluzowana. Czy jednak smutne miny ministra Sikorskiego to murowany patent na sukces? Na razie przede wszystkim na obniżenie prestiżu polskiej polityki. MChAT pod rządami dwóch dyrektorów był instytucją mało poważną.