Konflikt między rządem a prezydentem staje się coraz bardziej groteskowy. Roztrząsane przez obie strony drobiazgi dawno wykroczyły już poza materię konstytucyjną. Przedstawiane racje należą raczej do sfery dobrego wychowania, przyzwoitości czy elementarnego profesjonalizmu. Czasami przypominają podwórkowe spory o to "kto zaczął".

Reklama

Komentatorzy są zgodni co do tego, że traci na tym autorytet władz państwowych, obniża się poziom publicznej debaty. Nie biorą tego pod uwagę jedynie walczące ze sobą kancelarie. Ich strategia polityczna uległa bowiem całkowitej degradacji. Po pierwsze, dlatego, że przyjęły one już teraz logikę mającej trwać grubo ponad tysiąc dni kampanii prezydenckiej. W tej grze chodzi o to, by utrzymać dwubiegunowy charakter sporu. Utrzymać publiczność w przekonaniu, że wszystko, co istotne dla Polski rozgrywa się dziś między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim.

Ponadto - jeżeli się uda - to doprowadzić do wyraźnej przewagi własnego lidera nad głównym rywalem. Każdym sposobem. Najlepiej przez osłabienie jego pozycji. Oba dominujące w polskiej polityce ośrodki przyjmują zatem zgodnie, że rywalizacja między nimi może być grą o sumie ujemnej, w której - jak ładnie opisał to Ludwik Dorn - nie chodzi o to, by samemu złapać powietrze, ale bardziej przytopić przeciwnika. Drugim powodem, dla którego obie kancelarie i ich mocodawcy wybrały ten model rozgrywki, jest fakt, że czyni on politykę zajęciem łatwym. Kolejne konflikty z dużym pałacem zwalniają ekipę Donalda Tuska z odpowiedzialności za brak pomysłu na realizację wyborczych obietnic.

Tu zresztą Tusk okazał się dobrym naśladowcą swojego poprzednika, który jako pierwszy używał "symulowanych" konfliktów słownych jako narzędzia politycznego kamuflażu. Pałac Prezydencki czuje się zwolniony z konieczności budowania jakiejś bardziej złożonej strategii politycznej, bo każdy dzień przynosi możliwość łatwego wykazania się swoją pryncypialnością w prostych statusowych potyczkach z rządem. Co więcej, na takie określenie pola walki wpływa też fakt, że od trzech lat polityczne aspiracje dwóch głównych ośrodków politycznych wiązały się z wygrywaniem wyborczych zmagań. Decydujący głos w ich sztabach mieli zatem spin doktorzy, specjaliści od politycznego marketingu. Dzień po dniu ich pozycja stawała się kluczowa. Dziś to oni określają treść i - de facto - cel polityki. A ponieważ niezbyt dobrze wiedzą, po co wygrywa się wybory, to podsuwają odpowiedź nieco banalną, ale jakże przekonującą: po to, by wzmocnić swoją pozycję w następnych wyborach. A potem już cały mechanizm działa sam.

Reklama

Paradoksalnie zatem dwa główne ośrodki, które miały nas wyprowadzić z kryzysu politycznego, który rozpoczął się w 2003 roku, dziś kryzys ten zgodnie pogłębiają. Porzuciły dość dawno ambicje ustrojowej zmiany. W kampanii 2005 i 2007 zastąpiły je populistyczne utopie równości i dobrobytu. "Szarpnięcie cugli" zastąpiła demagogiczna szarpanina, której ton nadają kiepscy parlamentarni awanturnicy. Konflikt polityczny przestał rozstrzygać istotne dylematy, stał się nieznośnie powtarzalnym rytuałem bez dającego się powiązać z realnymi problemami sensu. Oczywiście, możemy postrzegać politykę jako jeszcze jedną sportową "ligę", której wyniki nie mają żadnego znaczenia dla realiów życia publicznego. Wówczas niepokojące wybryki tego czy innego "gracza" można uznać co najwyżej za niesportowe zachowanie i ukarać jego klub jakąś symboliczną karą. Można uznać, że wszystko, co miało się stać dobrego, wydarzyło się w latach 90., a obecnie polityka nie jest do niczego - poza utrzymaniem status quo - potrzebna.

Takie było przecież oczekiwanie wielu rzeczników politycznej oferty Donalda Tuska. Miał on odsunąć groźbę rzeczywistych zmian, których spodziewano się po rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Miał uczynić rząd słabym podmiotem, nieaspirującym nawet do tego, by być branym pod uwagę w rozstrzyganiu rzeczywistych konfliktów. Wiele wskazywało na to, że Tusk będzie gotów zaakceptować taką bardzo ograniczoną wizję polityki i rządzenia. Jego najbardziej trwałe przekonania były wszak związane z krytyką polityki jako sfery zagrażającej dobremu społeczeństwu i jego zdrowym mechanizmom samoregulacji. W tym sensie legitymacją wystarczającą do utrzymania jest prewencyjna funkcja rządu Tuska jako jedynej skutecznej alternatywy wobec możliwego powrotu PiS.

W jego dobrze pojętym interesie jest zatem podtrzymywanie poczucia zagrożenia. Przesłanką działania władzy państwowej przestaje być analiza zagrożeń zewnętrznych, a źródłem legitymizacji staje się ponownie wyimaginowana wojna domowa. Na horyzoncie politycznym nie widać nikogo, kto mógłby ten chocholi taniec przerwać.