Klara Klinger: Skończył ojciec fizykę, zaczął pracę w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej we Wrocławiu, a potem nagle rzucił wszystko i wstąpił do zakonu. Jak fizyk, racjonalista trafia do Kościoła? Czy coś wcześniej zapowiadało taką decyzję?

Reklama

o. Maciej Zięba: Nie bardzo. Całe lata żyłem na obrzeżu Kościoła. Od dzieciństwa, przez szkołę średnią i kawałek studiów żyłem raczej po drugiej stronie brzegu.

Co to znaczy?

Byłem sceptyczny wobec Kościoła. Często nie chodziłem na lekcje katechezy, tak samo na mszę. Kościół wydawał mi się instytucją anachroniczną, bazującą na irracjonalizmie. Dopiero "Tygodnik Powszechny" czy homilie kard. Wojtyły pokazały mi intelektualną twarz Kościoła.

Reklama

Więc w jaki sposób od takiej postawy dotarł ojciec aż do zakonu?

Najpierw zaangażowałem się społecznie. Miałem przyjaciół w środowisku późniejszego KOR i w 1976 roku zacząłem zbierać pieniądze na pomoc dla robotników. Bałem się, bo wiedziałem, że jeśli się mocno zaangażuję, to będę miał przeciwko sobie cały aparat bezpieki - potężny, silny i bezlitosny, który może zrobić ze mną wszystko. I tak właśnie było, bo już wkrótce potem dzień i noc pod moim blokiem stały cztery ubeckie samochody. Pilnowały każdego, kto do mnie przychodzi i wychodzi, a ubecy śledzili, dokąd chodzę. Zrobili mi rewizję, szukając narkotyków, które miałem ponoć zdobyć, włamując się do apteki. Mogli je po prostu podrzucić, a ja poszedłbym siedzieć. Wtedy zadałem sobie pytanie: po co to robię, czy warto ryzykować życie? Przecież można żyć spokojnie i robić swoje, będę fizykiem, zrobię doktorat, może habilitację i będę przyzwoitym człowiekiem. Czy są jakieś wartości godne tego, by ryzykować? Życie stawiało mi te pytania. Właśnie wtedy odkrywałem, że istnieją takie wartości i myślałem: trudno, może mnie zniszczą, ale przecież nie mogę żyć w kłamstwie. Muszę pomóc ludziom, którzy znaleźli się w tragicznej sytuacji. Nie mogłem nie pomagać. Odkrywałem, że istnieją wartości podstawowe, uniwersalne, za które często trzeba zapłacić. I właśnie to mnie mocno popchnęło w stronę Ewangelii, a później ku zakonowi.

Bo nie wystarczało już działanie społeczne?

Reklama

Nie wystarczało. Choć doświadczenie "Solidarności" to był cudowny okres - wielki, wspaniały ruch społeczny. Byłem szefem komisji zakładowej i doradcą w regionie. Do tego pracowałem w dwóch redakcjach i płacono mi honoraria. Po raz pierwszy w życiu miałem pieniądze. Co więcej, mój felieton w "Solidarności Dolnośląskiej" był niezwykle popularny. Mogłem więc służyć Kościołowi i Polsce jako osoba świecka. To był wspaniały czas, kiedy Polska pokazała piękną twarz. Bardzo nie chciałem wstępować do zakonu, ale czułem, że to nie jest mój wybór. To było powołanie, a nie coś, co sobie wymyśliłem. Bo powołanie to dar. Jeżeli wstąpienie do zakonu opiera się tylko na tym, że ktoś je sobie wymyśli, to nie wytrzyma. Dla mnie to była konieczność. Ale szedłem niechętnie

Niechętnie?

Do zakonu wstępowałem razem z moim przyjacielem. Mieliśmy przyjechać 4 lub 5 sierpnia. Mój przyjaciel przyjechał czwartego o dziewiątej rano i był tam pierwszy. A ja przyjechałem 5 sierpnia o dziewiątej wieczorem jako ostatni. Nie chciałem tego, ale uznałem, że z Panem Bogiem nie będę się kłócił, no i miałem rację. To był mądry wybór, choć dramatycznie trudny, bo to, co się wtedy działo w Polsce, wciągnęło mnie bez reszty.

Czy długo ojciec dojrzewał do decyzji o kapłaństwie?

To był rozbłysk, który męczył mnie jako fizyka i racjonalistę. Nagle, 4 września 1979 roku, siedząc na koncercie Dworzaka, poczułem, że muszę zostać księdzem. Głupie, ale tak właśnie było. A potem było tak, że w poniedziałki, środy i piątki myślałem sobie: po co taki fajny facet jak ja, który tak lubi żyć wesoło i imprezowo, ma się zamykać w klasztornych murach? A w pozostałe dni tygodnia myślałem: jak taki grzesznik jak ja może w ogóle marzyć o zakonie? Byłem strasznie niepewny przyszłości, ale czułem, że naprawdę powinienem to zrobić. Więc zrobiłem. I nie żałuję.

Jak wyglądało życie ojca przed zakonem?

Jedną z moich ulubionych rozrywek był brydż, taki na półsportowym poziomie. Dalej uprawianie sportu, wspólne imprezy studenckie, podczas których nie piliśmy wyłącznie soków owocowych - to też był ważny element mojego życia. Parę pięknych i kochanych pań też się pojawiło w moim życiu, i to też było bardzo dobre doświadczenie. Starałem się żyć pełnią życia i było mi z tym bardzo dobrze.

Myślał ojciec o założeniu rodziny?

Myślałem. I nawet spotkałem dziewczynę, z którą chciałem się ożenić, ale potem odkryłem powołanie i delikatnie się rozstaliśmy. Była zmartwiona. Kiedy jednak wstąpiłem do zakonu, jej matka powiedziała do mojej, że martwiła się, iż odchodzę do jakiejś innej dziewczyny. Ale skoro do Pana Boga, to co innego.

A dlaczego wybrał ojciec zakon, a nie np. służbę jako ksiądz w parafii?

Dla mnie samego - empiryka i racjonalisty, było to niejasne. Bardzo mało wiedziałem o dominikanach. Dzisiaj wiem i wiem również, że Pan Bóg w doskonale przemyślany sposób mną kierował, że wybrałem zakon dominikański. Na szczęście. Bardzo cenię życie wspólne, bycie razem, budowanie wspólnoty. Mój charakter jest na wskroś demokratyczny, a dominikanie są najstarszą istniejącą demokracją świata, której ciągłość liczy się od 1216 roku. U dominikanów ceni się też piękne celebrowanie liturgii, a także pracę intelektualną. Bardzo się z tym utożsamiam.

Jak zareagowali na ojca decyzję przyjaciele i rodzina?

Wszyscy byli zdziwieni, na czele ze mną. Sam byłem zaskoczony. Wydawało mi się, że ja się do tego zupełnie nie nadaję. Mimo wszystko zawierzyłem Panu Bogu. I jak zwykle to On miał rację.

Zakon to musiała być w życiu ojca duża rewolucja.

Ogromna. Wieczorem siedziałem przy koniaku z Władkiem Frasyniukiem i Basią Labudą i ogłaszałem, że idę do zakonu. A następnego dnia jechałem do Poznania. W dworcowej toalecie zgoliłem wąsy, które nosiłem całe lata - symbol nowej epoki. Do nowicjatu przyjechałem bez wąsów. Potem dostałem habit: XIII-wieczne, powłóczyste szaty, w których człowiek początkowo omal się nie zabija na schodach. I co gorsza, gdy się wychodziło w tym stroju na ulicę, wszyscy patrzyli na mnie jak na zakonnika. A dla mnie to był szok. Ten szok miał jednak swoje plusy. Długo paliłem papierosy i to w dużych ilościach. Rzucałem bezskutecznie wiele razy. Wyjeżdżając do Poznania, wypaliłem ostatniego. Pomógł mi właśnie ten szok.

Co jeszcze się zmieniło?

Zmiana była rewolucyjna, ale wszystko przychodziło powoli. Byłem ignorantem w kwestii filozofii, a w teologii tym bardziej. Dla mnie jako fizyka racjonalisty metafizyka była jakąś bajką. Gdy jednak potem poczytałem i posłuchałem wykładu z metafizyki, odkrył się przede mną nowy, wspaniały świat. Nowe stało się też doświadczenie duchowe. Zrozumiałem, że tu również istnieją pewne reguły, choć trochę inne niż w fizyce przestrzeni materialnej - nie tak ścisłe, nie tak jednoznaczne, są one bardziej statystyczne, pluralistyczne, ale uniwersalne i konkretne. Nazywam to fizyką duchowej przestrzeni. Jeżeli mamy pomagać ludziom w ich rozwoju, to najpierw trzeba tę drogę przejść samemu, co jest procesem bolesnym i trudnym.

Przemiana duchowa też była dla ojca tak bolesna?

Tu nie ma innej drogi. Trzeba doznać trudu oczyszczenia. Części starego człowieka muszą obumierać, a obumieranie nigdy nie jest procesem pięknym, poetyckim. Jest zawsze obrzydliwe i bolesne.

Co jest teraz sensem życia?

W planie ogólnym to samo: dążyć do zbawienia i dopomóc w tym innym. A bardziej konkretnie: okazałem się osobą, która może przekroczyć podziały polityczne oraz środowiskowe, i zostałem dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności. Nadal czuję się człowiekiem "Solidarności". Jasne jest też, że w tym najgłębszym sensie nie pojmiemy "Solidarności" bez Jana Pawła II, którego nauczanie i postać są mi niesłychanie bliskie. W całkowicie nowych warunkach, jakie istnieją teraz i w Polsce, i na świecie, to doświadczenie można i trzeba przekazać, tyle że operując dzisiaj zupełnie innym językiem. Młodzi ludzie też tęsknią za doświadczeniem solidarności, wspólnotą, czystością intencji, doświadczeniem dobra od ludzi i dawaniem dobra innym. Często świat im mówi, że życie to wyścig ludzi o twardych łokciach, że trzeba wyłącznie pilnować swojego. Ale to jest kłamstwo, które ich potem zabija. Ruszają do szczurzego wyścigu, a potem życie wyrzuca ich na brzeg poranionych i wypalonych, bo już kolejne młode wilki pędzą i podgryzają stare. Pokazanie głębszego sensu i piękna życia, jego duchowego wymiaru daje realne szczęście. Życie nie jest wirtualne - ma się je tylko jedno i trzeba dobrze je przeżyć. Tu łączy się we mnie wątek bycia dominikaninem i człowiekiem "Solidarności".

Czy ojciec czuje się szczęśliwy?

To trudne pytanie. Bo jednak w ludzkie życie wpisane jest też doświadczenie zła, grzechu i cierpienia. O tym mówi Ewangelia. Nie mogę więc powiedzieć, że jestem szczęśliwy w sposób pogodny. Ale te doświadczenia mają zarazem moc oczyszczającą, więc na głębokim poziomie jestem szczęśliwy. Jest napisane w Ewangelii, że trzeba wziąć krzyż, że błogosławieni, czyli szczęśliwi, są ci, którzy płaczą - to są pewne paradoksy ewangeliczne, które się w życiu sprawdzają. W moim życiu doświadczyłem zła, ciemności i zdrady - są to niesłychanie bolesne doświadczenia. Ale jeżeli głębiej pod tym wszystkim jest pójście za Panem Jezusem, to spokojnie mogę powiedzieć: tak, jestem szczęśliwy.