Wszystko zaczęło się w 1989 roku. Upadek komunizmu w Polsce otworzył przede mną zupełnie nowe możliwości. To był czas, kiedy wiele osób w moim wieku robiło niespodziewane i niewiarygodne kariery. Studenci po obronie pracy magisterskiej - pokolenie ’60, stali się prezesami wielkich korporacji, dyrektorami banków. Wiedli życie celebrity. Moja historia była podobna.
Po ukończeniu studiów na SGPiS zdobyłem prestiżowe stypendium w Oxfordzie, skąd później pojechałem na studia bankowości i finansów do Walii. Zostałem tam, by zrobić doktorat. Kiedy po kilku latach wróciłem do Polski, natychmiast zaproponowano mi pracę. Ku mojemu zaskoczeniu, wystarczyła tylko krótka rozmowa z kierownictwem Bank Austria AG, który miał swą siedzibę w Warszawie, by zaproponowali mi pracę analityka giełdowego. Szybko zostałam dyrektorem departamentu analiz. To były lata, kiedy bank osiągał niesamowite sukcesy na rynku Europy Środkowo-Wschodniej, a do mnie osobiście dzwonili headhunterzy z całego świata, proponując mi etat.
Właśnie urodziła mi się pierwsza córka i zupełnie nie miałem ochoty na wyjazd. Czułem jednak, że muszę. Że chcę się jeszcze uczyć, na przykład, jak robić transakcje z olbrzymimi sumami pieniędzy. A w kraju nie zdobędę takiego doświadczenia. Kiedy więc przyszła oferta z Londynu, postanowiłem: wyjeżdżamy.
Dostałem pracę we francuskim banku w londyńskim City. Stałem się tam głównym strategiem do spraw Europy Wschodniej i rynków wschodzących. Obsługiwałem nie tylko kraje bloku postkomunistycznego, jak Węgry, Czechy czy Polskę, ale także Turcję, Izrael i RPA. Moimi klientami były fundusze z krajów zachodnich - USA, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Skandynawii itp. Cały czas byłem w rozjazdach. Zarabiałem oczywiście kokosy. To były tak ogromne sumy, że moi koledzy z City nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi. Żeby je jakoś wydać, lecieli na przykład na weekend na Karaiby, co było bardzo wyczerpujące i z pewnością nie przynosiło frajdy.
Życie płynęło mi jak w bajce. Stać mnie było na wszystko: jeślibym tylko chciał, ani ekskluzywne mieszkanie w centrum Londynu, ani najbardziej egzotyczne wakacje nie byłyby problemem. Kiedy wybierałem sie w podróż służbową, podjeżdżała po mnie limuzyna, szoferzy pakowali moje bagaże, prawie donosili na lotnisko i wsadzali do samolotu do superluksusowej klasy biznesowej, w której bilet kosztował kilka tysięcy dolarów. W czasie lotu mogłem skorzystać z masażu, na lotnisku z darmowego fryzjera, a w kieszeni miałem kartę kredytową z nieograniczonym limitem. Mogłem pstryknąć palcami i mieć, co tylko dusza zapragnie. Żyłem w świecie rekinów giełdowych.
Pracę zaczynałem o 7 rano, a do domu wracałem o 7 wieczorem. Schemat był taki sam. Po powrocie zostawiałem teczkę w holu, zarzucałem krawat przez ramię i biegłem do łazienki, gdzie w wannie czekały na mnie dzieci - wtedy już trzy córki. Potem zostawała godzina na rozmowę, krótkie zabawy, czytanie bajki przed snem. I sam też szedłem spać. W pewnym momencie poczułem, że tak dłużej nie chcę. Że żyję w jakiejś mydlanej bańce. Czułem się duchowo wyjałowiony. Nie miałem czasu na życie wewnętrzne, nawet moja modlitwa była byle jaka i pozbawiona głębi. Miałem uczucie, że moja egzystencja to jakiś substytut prawdziwego życia. Czy masaż i spa w luksusowym salonie mogły mi zastąpić obecność dzieci i żony?
Mimo wielu kuszących propozycji podjąłem więc decyzję, że rzucam taki tryb życia, zostawiam pracę w bankowości i wracamy do Polski. Żona w pełni się ze mną solidaryzowała. W kraju musiałem znaleźć w sobie sporo siły, by oprzeć się pokusom. A było ich wiele – natychmiast posypały się świetne oferty pracy. Do powrotu do Londynu byłem kuszony stanowiskiem m.in. szefa analiz dla wszystkich rynków wschodzących od Brazylii przez Europę Środkową po Koreę. Odmówiłem. Nie chciałem już kontynuować takiego trybu życia. Miałem ku temu kilka powodów. Oczywiście chciałem spędzać więcej czasu z rodziną. Ale przede wszystkim zależało mi na tym, żeby ten czas był pełen treści. Wyjałowiony duchowo, pusty wewnętrznie, nie mógłbym dać dzieciom tego, co najważniejsze w życiu. Czułem też, że chcę uczyć. Przekazywać swoją wiedzę i doświadczenie, które nabyłem w londyńskim City, studentom.
Podjąłem więc pracę na SGH w Warszawie i nie rozdrabniam się. Nie biorę żadnych dodatkowych prac, nie dorabiam analizami. Skupiłem się tylko na nauce oraz życiu rodzinnym i duchowym. Codziennie rano odwożę córki – dzisiaj już cztery – do szkoły i przedszkola. Wieczorami spędzamy czas razem. Co prawda, moje dochody zmniejszyły się wielokrotnie. Ale, mówiąc banalnie, to nie jest takie ważne. I cieszę się, że udało mi się nie ulec pokusie wybujałej konsumpcji, na którą mogłem sobie pozwolić. Gdyby to dłużej trwało, trudno byłoby mi wrócić do normalnego życia. A tak mogę się cieszyć rodziną i otaczającą naturą. I dziś kiedy wychodzę z córkami o 4 rano, by pod Warszawą obserwować ptaki, gdy jedziemy na drugi koniec Polski, by pochodzić po górach, gdy siedzimy całą rodziną i zaznaczamy na mapie rzeki, które przepłynęliśmy, miejsca, które zwiedziliśmy, albo mam czas na pogłębioną modlitwę, z każdym dniem przekonuję się, że warto było zmienić swoje życie. To samo czuję, kiedy prowadzę zajęcia ze studentami. I tym większą mam satysfakcję, kiedy studenci umieszczają mnie w rankingach na najlepszego profesora na czołowym miejscu.
Wiele osób, kiedy dowiedziało się, że rzucam intratną pracę w bankowości, patrzyło na mnie ze zdumieniem i nie mogło zrozumieć, dlaczego to robię. I nie dziwię im się – moje życie naprawdę wyglądało jak bajka i nią było. Tyle że dla mnie nie miało żadnej treści i głębi.
Dzisiaj dzielę się z dziećmi swoimi pasjami i widzę, jak one to chłoną. I choć wiem, że jeżeli bym tylko przyjął którąś z tych posad, jakie mi oferowano, w rok mógłbym zapracować na kolejne kilka lat życia bez pracy, nie chcę tego. Teraz czuję się spełniony.