Moje życie zawsze kręciło się wokół rodziny. Kiedy jednak córki zaczynały dorosłe życie, w którym coraz mniej było miejsca dla mnie, poczułam się starą, zmęczoną kobietą, którą niewiele może już w życiu spotkać. Miałam 50 lat i nie miałam pracy, a na emeryturę i zajmowanie się wnukami było jeszcze za wcześnie. Wydawało mi się, że będę dalej żyła w moim małym miasteczku i odmierzała tygodnie wizytami córek w domu.

Reklama

Zacznę jednak od początku. Rok 2001 był bardzo trudny dla mnie i całej mojej rodziny. Firma, w której pomagałam mężowi, nie przetrwała recesji, więc musiałam się zarejestrować jako bezrobotna i zaczęłam szukać nowej pracy. Nie ma jednak zbyt wielu zajęć dla kobiet po 50-tce, zwłaszcza jeśli chcą pracować legalnie. Nauczyłam się tylko starannie pisać CV, w którym najciekawsza była dla mnie zawsze ostatnia rubryka: zainteresowania. Umieszczałam w niej informację, że moją pasją jest malarstwo i poezja. Zawsze malowałam i pisywałam do szuflady, a moi najbliżsi irytowali się, że ślęczę po nocach nad obrazami i wierszami, których nikt nigdy nie oglądał. Jako człowiek bez zajęcia i z mnóstwem wolnego czasu chętnie odwiedzałam też miejską bibliotekę i pewnego dnia wpadł mi tam w oczy plakat zachęcający do udziału w spotkaniach klubu artystów nieprofesjonalnych.

Pomyślałam, że skoro i tak nie mam zbyt wiele do roboty, to mogę się tam wybrać. Od początku poczułam się tam mile widzianym gościem. Wzięłam udział w wyjeździe plenerowym, a potem w wystawie poplenerowej. Chociaż była to tylko wystawa w miejskim domu kultury, towarzyszyły temu emocje, jakby był to wernisaż w Zachęcie. Po raz pierwszy ktoś miał zobaczyć moje prace - obawiałam się, że brakuje mi warsztatu, że nie zostanę dobrze przyjęta. Na szczęście wszystko się udało, a mój mąż, który dotychczas z przymrużeniem oka patrzył na moje artystyczne ekscesy, zaczął chętnie angażować się w zbijanie blejtramów i gruntowanie płócien.

Przygotowywanie się do kolejnych wystaw dodało mi odwagi. Pomyślałam, że skoro jest to możliwe w malarstwie, to może zdobędę się też na to, żeby wyciągnąć z szuflady moje zakurzone wiersze. I znowu wielki strach, że coś pójdzie nie tak. A jednak się udało. Wiersze czytane drżącym z przejęcia głosem na myszkowskiej Wiośnie Poetów zostały dobrze odebrane, a ja zaczęłam z jeszcze większą pasją malować i pisać.

Człowiek nie żyje samym chlebem, ale nie żyje też samą sztuką. Miesiąc po miesiącu stawiałam się w urzędzie pracy, gdzie informowano mnie, że nie ma dla mnie zajęcia i odsyłano do domu. Przez pięć lat uczyłam się, jak przy minimum środków osiągnąć jak najlepszy efekt artystyczny - wróciłam do zapamiętanej z dzieciństwa techniki pracy z tuszem i świecą, malowałam na starych deszczułkach, dekorowałam stare i nijakie filiżanki. Wolałam robić to, niż narzekać, że nie mam pracy, a z pieniędzmi krucho. Miałam ochotę połączyć moje malarskie pasje z zarabianiem na życie. Jedynym wyjściem, które miało szanse powodzenia, było rozkręcenie własnego interesu. Brakowało mi jednak na to środków. Wreszcie w 2006 r. pojawiła się szansa - urząd pracy zaproponował mi udział w unijnym projekcie aktywizacji zawodowej kobiet po 50-tce.

Na początku wydawało mi się, że nie zdołam przedstawić dobrego biznesplanu. Przez kilka tygodni, siedząc przy kuchennym stole, rozważaliśmy z najbliższymi wszelkie możliwe projekty. Co mogłoby zainteresować mieszkańców naszego niespełna 40-tys. miasteczka? Kolejny sklep z używaną odzieżą? Punkt ksero? Pijalnia piwa? Żaden z tych pomysłów nie podobał mi się. Postanowiłam zająć się czymś, o czym wiem najwięcej - założyć mały sklep z artykułami dla plastyków. Wyobrażałam sobie, że na ścianach zawisną prace moich znajomych z klubu, a oprócz pędzli i płócien na półkach będzie miejsce na własnoręcznie wykonane przeze mnie kartki i dekoracyjne figurki.

Obawiałam się jednak, że nawet jeśli zostaną mi przyznane pieniądze na to przedsięwzięcie, nie znajdą się chętni, żeby w takim sklepie zrobić zakupy. Choć z drugiej strony wiedziałam, że zaprzyjaźnieni plastycy narzekają na to, że po farby olejne muszą jeździć do Częstochowy, uczniowie nie mają gdzie kupić kolorowych kartonów, a długopisy i ołówki potrzebne są każdemu. Przedstawiłam więc biznesplan, znalazłam poręczycieli i dostałam pieniądze na rozkręcenie interesu. Mimo że moi najbliżsi na początku nie wierzyli w powodzenie tego przedsięwzięcia, postanowili mi pomóc - mąż zajął się remontem lokalu, najmłodsza córka wyszukiwaniem ciekawych ofert.

Reklama

Dziś mam stałych klientów, zaglądają też ci, którzy potrzebują artykułów biurowych. Na jednej ze ścian powiesiłam swoje obrazy, malowane różną techniką, żeby pokazać, jaki efekt można uzyskać, korzystając z odpowiednich narzędzi i materiałów. Jeśli ktoś jest zainteresowany kupnem, dochód ze sprzedaży zasila konto klubu. Sklepik nie przynosi wielkich pieniędzy, ale jest moim sposobem na życie.

Bardzo cieszę się, że mimo wątpliwości, czy to przedsięwzięcie wypali, zdecydowałam się, żeby połączyć swoją pasję ze sposobem zarabiania na życie. W dalszym ciągu spotykam się popołudniami z innymi plastykami - zastanawiam się, czy znajdę czas, żeby wyjechać na letni plener. Mój klub literacki przygotowuje wieczór japoński, więc próbuję pisać haiku i piekę ryżowe ciasteczka. To, że jestem niezależna, bardzo mnie dowartościowuje - nie jestem już bezużyteczna. Nie czuję się bizneswoman, już bliżej mi do bycia malarką i poetką, ale cieszy mnie bardzo, że moje działania przynoszą jakiś skutek. Praca i sztuka pozwoliły mi uporać się z pustką po tym, jak moje córki dorosły, i uwierzyć, że moje życie jeszcze się nie skończyło. Teraz widzę, że można zmienić życie, nawet jeśli wydawało się, że najlepsze lata mam już za sobą.