Przez lata pracowałam w warszawskim gimnazjum, ucząc francuskiego i plastyki. Bardzo lubiłam swoją pracę - uczyłam w dobrej szkole, w świetnym zespole, do szkoły miałam dwa kroki. Od dawna marzyłam jednak, że kiedy już nie będę musiała pracować, zamieszkam w chałupie, którą przed laty znaleźliśmy z rodzicami w warmińskich Giławach. Wydawało mi się jednak, że to marzenie nie ma szans na realizację - rozstałam się z mężem i uznałam, że choćby ze względów finansowych nie dam sobie rady. Wtedy zasugerowano mi, że mogę przecież sprzedać swoje warszawskie mieszkanie, a pieniądze z transakcji powinny wystarczyć na wyremontowanie domu i wygodne życie. Sama na pewno nie wpadłabym na taki pomysł - to dla mnie bardzo nowoczesny sposób myślenia: sprzedać, zamienić, zainwestować. Porzucić bezpieczne, poukładane życie i zacząć wszystko od nowa? W moim wieku? Mimo tych wątpliwości pomyślałam, że to może się udać. Projekt urodził sie przed Wielkanocą, a w już maju wywiozłam kota na wieś i zaczęłam dojeżdżać do pracy do stolicy, a w mojej wiejskiej chałupie rozpoczęły się prace remontowe.

Reklama

Nie miałam nawet czasu, żeby się bać, bo kiedy rzuciłam się w wir pracy, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby się wycofać z raz powziętej decyzji. Wreszcie doprowadziłam swoje warszawskie sprawy do końca i przeniosłam się na Warmię. Mój okulista na wieść o tej przeprowadzce powiedział mi, że zachowałam się jak stary, mądry Hindus, który wie, że pierwszych trzydzieści lat swojego życia żyjemy dla naszych rodziców, kolejnych trzydzieści lat dla naszych dzieci, a ostatnie trzydzieści lat przeżywamy dla siebie. I teraz mam szansę to zrobić.

Decyzja o przeprowadzce zdziwiła wielu moich znajomych. Wszyscy pytali: "I co ty teraz będziesz robiła?". Odpowiadałam im zawsze pytaniem, co takiego robią w Warszawie. Fikcją jest korzystanie z życia kulturalnego, chodzenie do teatrów, muzeów czy filharmonii, a kontakty towarzyskie z powodzeniem można sobie przenieść na wieś. Tutaj nie miałam co prawda bieżącej wody, ale i tak moje życie stało się dużo przyjemniejsze. Nie chodzi tylko o to, że nie ma warszawskiego zgiełku i smrodu. Mam wrażenie, że ludzie zachowują się wobec siebie zupełnie inaczej niż w dużym mieście. Wszędzie jest spokojniej, a mieszkańcy są trochę życzliwsi. Kiedy wchodzę na pocztę w Purdzie, miejscowi witają mnie, jakbym mieszkała tutaj od zawsze. Wszystkie sprawy są dużo łatwiejsze do załatwienia. Oczywiście, także w Warszawie można uciekać od anonimowości, ale tutaj dzieje się to naturalnie.

Mimo że na wsi życie toczy się na wolniejszych obrotach, ja nie narzekam na nadmiar wolnego czasu - większość mojej energii pochłania dom. Kiedy się wprowadzałam, był w opłakanym stanie: piece zamiast centralnego ogrzewania, sławojka na podwórzu i studnia. Ale były też ślady działalności mojego taty i mojej - kolorowe ściany, dywan wymalowany na suficie, mieszanina mebli miejscowych i robionych samodzielnie, ulepiony przez tatę kominek. Chata nad jarem, nikogo dookoła, tylko żurawie, bez których Wielkanoc już by się nie liczyła. Czy miasto może z tym konkurować?

Od maja, kiedy się przeniosłam, aż do Bożego Narodzenia bezustannie trwał remont i teraz da się tu całkiem wygodnie mieszkać. Przede mną jeszcze mnóstwo pracy w bliższej i dalszej przyszłości - strych czeka na aranżację, na wiosnę chcę zadbać o ogród, ale krok po kroku wszystko doprowadzam do porządku.

Przede wszystkim jednak rozkoszuję się ciszą. Po latach pracy w szkole, ta cisza jest dla mnie szczególnie ważna. Co wcale nie oznacza, że nie mam z kim porozmawiać. Moje życie towarzyskie wcale nie ucierpiało na tym, że mieszkam poza Warszawą. Odwiedzają mnie moje dawne uczennice, a na ferie przyjeżdżają trzy moje szkolne koleżanki. Przez całe święta i sylwestra gościłam z kolei rodzinę - jak na razie nie zdążyłam się jeszcze nawet nacieszyć samotnością. Poza tym znalazłam przyjaciół w parze młodych ludzi, którzy tak jak ja zdecydowali się wyjechać z miasta i rozpocząć życie na wsi.

Teraz, kiedy już wszyscy przyzwyczaili się do myśli, że sama układam swoje życie, mówią mi często, że podziwiają mnie za odwagę podjęcia tak radykalnej decyzji i realizację swoich marzeń. Czasem dziwią się, że wykształcona kobieta zrezygnowała z życia w mieście, ale wtedy odpowiadam im, że niczego mi tu nie brakuje. Kiedy tylko będę miała ochotę, mogę się wybrać do olsztyńskiego teatru albo na koncert, ale w tej chwili nie czuję nawet takiej potrzeby. Mam poczucie, że zaczęłam naprawdę długie wakacje i wreszcie jestem panią swojego czasu. Nareszcie jestem wolna.