I wpadł mi w ręce wywiad w "Gazecie Wyborczej" z Bożeną Umińską-Keff, feministką wykładającą na Uniwersytecie Warszawskim. Pisarka wspomina w nim czas po rozwodzie: "Bardzo żałowałam wtedy, że nie mam homoseksualnej dominanty, bo znałam wiele bardzo ciekawych kobiet. Myślałam: - Fajnie byłoby być lesbijką, ale niestety". Zaraz potem, przestraszona swego wstecznictwa dodaje, że oczywiście była zakochana w kobietach, ale to jednak nie to samo, co dominanta. Ech, jak pech, to pech!
Zanim zdążyłem pomyśleć, że życie przerosło powieść i winienem Wildsteina przeprosić, dotarło do mnie coś innego. Otóż deklaracja pani Umińskiej-Keff pokazuje, że - przynajmniej w środowisku warszawskiego salonu - nie tylko nie spotkałyby jej żadne przykrości, ale wręcz przeciwnie, stałaby się modniejsza, bardziej atrakcyjna towarzysko. Te opresje jawią się jako cokolwiek przesadzone albo mamy w Polsce tabuny masochistów. Co jakiś czas pojawia się bowiem w prasie wywiad z dyżurnym gejem, rzadziej lesbijką, ale - co charakterystyczne - nigdy żaden z nich nie opowiadał, jak to chciałby zostać heteroseksualistą.
Jednak nawet abstrahując od rozważań nad seksualnością, wywiad z Umińską-Keff należałoby rozpropagować. Oddaje on bowiem w stopniu doskonałym mentalność wykształciucha. Nie małomiasteczkowego, pruderyjnego jeszcze, ale awangardy ruchu. "Nie mam narodowości. Nie jestem z polskiej, nacjonalistyczno-katolickiej bajki" - przyznaje z dumą pisarka, której z polskiej tradycji została tylko "zabawa w Wigilię, czyli w choinkę, kolację i prezenty". Resztę ma już nową, niepolską, szerszą.
Dzielić się nią może bez skrępowań ze swoimi studentami na gender studies, czyli studiach feministycznych, na które trafiają tylko "ludzie świadomi, czasem geje, lesbijki, którzy mają np. za sobą działanie w Kampanii Przeciw Homofobii albo w Lambdzie". "Wszyscy mają zdecydowanie nietypową jak na Polskę świadomość i wrażliwość", dlatego pani Umińska podczas wykładów nie musi "szczególnie kontrolować swojego języka." Jak pada słowo faszyzm, to wszyscy wiedzą, o kim mowa, no i wiedzą, że aborcja jest prawem kobiety.
Hm, w naiwności swojej sądziłem, że uniwersytet, przynajmniej z założenia, to miejsce konfrontacji idei, otwarcia na cudze opinie, nowe prądy. Cóż, nie dla pań z "genderów". Tylko co w takim razie różni je od wykładów Rodziny Radia Maryja?