Pieniądze szczęścia nie dają, ale potrafią cementować związki zarówno pomiędzy ludźmi, jak i narodami. Zwłaszcza jak położy się na stole 750 mld euro. Prezydent Duda i premier Morawiecki już triumfalnie ogłosili, iż wynegocjowali z tej kwoty 64 mld dla Polski, nieco mijając się z prawdą, bo negocjacje dopiero się zaczynają. Mimo małego faux pas, popełnionego publicznie na potrzeby kampanii prezydenckiej, rządzący mają prawo być dobrej myśli. Za sprawą pandemii sytuacja w Unii Europejskiej ułożyła się tak, że Polska jeszcze nigdy nie miała mocniejszej pozycji negocjacyjnej. Jeśli więc jej przedstawiciele zręcznie poprowadzą rozmowy z Berlinem oraz Paryżem, wówczas możemy stać się świadkiem dwóch fenomenów. Pierwszym będzie skok rozwojowy czyniący z Rzeczpospolitej trzecią gospodarkę wspólnoty. Drugi wydaje się nawet trudniejszy dziś do wyobrażenia. Mianowicie kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości szczerze pokocha Unię, choć może jeszcze długo bać się okazywać to publicznie. A co bardziej paradoksalne, gorące uczucie nie pozostanie bez wzajemności.
Ten na pierwszy rzut oka szalony scenariusz nie miałby szansy na realizację bez koronawirusa z Chin. Ów się pojawił i przeprowadził ogólną selekcję na pechowców oraz urodzonych szczęściarzy. Wygląda na to, że Jarosław Kaczyński i jego obóz to urodzeni farciarze. Acz i wcześniej Unia Europejska była wygodną dla PiS instytucją. Przy czym oferowane fundusze są jak na razie tylko miłym dodatkiem do jej głównych zalet.
Dzięki Komisji Europejskiej oraz przede wszystkim Parlamentowi Europejskiemu rządzący mogą w Polsce od pięciu lat prowadzić zabawę w „rozrabiakę, lizusa i starą ciotkę”. Mówiąc jaśniej – wyobraźmy sobie dwóch braci z wyglądu tak podobnych do siebie, iż sprawiają wrażenie bliźniaków. Jeden to chuligan. Lubi łamać reguły i być niegrzeczny, a najbardziej lubi pognębić brata. Drugi jest grzecznym prymusem, ulubieńcem starej cioci. Kiedy więc brat go w kącie pobije i poniży, on od razu biegnie do niej ze skargą. Oburzona ciocia wygłasza obu długie kazanie o zasadach i wartościach, na koniec nakazuje grzecznego brata przeprosić. Zadowolona ze swego wychowawczego sukcesu daje obu po czekoladce i wraca do własnych problemów. Gdy tylko odwraca się plecami niegrzeczny brat pokazuje jej język i wraca do swego ulubionego zajęcia, czyli dręczenia niezguły.
Przez pięć ostatnich lat Parlament Europejski niemal z szybkością karabinu maszynowego uchwalał kolejne rezolucje potępiające pisowski reżym. Komisja Europejska groziła wszczęciem procedur, rozwinięciem procedur, nowymi procedurami, skargami do TSUE oraz jeszcze straszniejszymi procedurami. W odpowiedzi na to kierownictwo PIS, a wraz z nim rządowe i prorządowe media, odgrywały teatr obrony niepodległości. Było to banalnie proste, bo wszelkie inne media, na czele z TNV i „Gazetą Wyborczą” grzały temat - jakie to straszliwe procedury nadciągają z Brukseli. W efekcie twardy elektorat PiS chciał ginąć za partię tak dzielnie broniącą niepodległości przed procedurami. Miękki elektorat też na wszelki wypadek wolał trwać przy partii dającej poczucie istnienia suwerennego państwa plus socjał. Wykreowanie na zdrajców ojczyzny polityków opozycji okazywało się banalnie proste. Sami nieustannie rozdzierali szaty na forum Parlamentu Europejskiego opowiadając, jak są dręczeni poniżani, niewoleni. Tak domagając interwencji europejskiej „ciotki”. Nawet jeśli w narrację o ich zdradzie wierzył jedynie twardy elektorat i tak (po ludzku rzecz ujmując), kto z nas lubi lizusów? O szacunku do nich nie wspominając. Nawet jeśli mówią oni szczerą prawdę. Ot paradoks.
Tymczasem instytucje unijne reagowały w ciotczynym stylu. PiS zaś stawiał czoła groźbom wszczęcia procedur w obronie wartości, tak cementując swój elektorat. Już tylko za te przysługi, bardzo ułatwiające wygrywanie kolejnych wyborów, kierownictwo partii miało prawo po cichu Unię lubić. Teraz zaś ukrytą sympatię może zastąpić miłość.
Wedle przygotowanego przez Komisję Europejską na zlecenie Berlina i Paryża planu powstanie gigantyczny fundusz ratunkowy o wartości 750 mld euro. Dwie trzecie tej sumy pójdzie na bezzwrotne granty dla poszczególnych państw, zaś jedna trzecia to pożyczki na bardzo preferencyjnych warunkach. Najlepsze w tym planie jest to, iż ogromną sumę KE zamierza pozyskać na rynkach finansowych. Następnie będzie ją spłacać w latach 2028-2056 z osobnego budżetu. Środki do niego wpłyną za sprawą wprowadzenia ogólnoeuropejskich podatków, m.in. dyskutowanego od dawna podatku cyfrowego. Oznacza to, że każde państwo, które dostanie granty nie obciąży krajowego budżetu dodatkowymi zobowiązaniami. To dawałoby Polsce możność zdobycia darmowych środków na wszelkiego rodzaju inwestycje napędzające koniunkturę ekonomiczną. Mając pod ręką 64 mld euro, czyli niemal 300 mld złotych (prawie tyle co całoroczny budżet III RP) bez problemu można sobie postawić Centralny Port Komunikacyjny, dokończyć wszystkie autostrady, dorzucić ze trzy elektrownie atomowe i jeszcze zostanie na służbę zdrowia oraz edukację. Cięcia w wydatkach na 500 plus i inne transfery socjalne nie będą konieczne. Już tylko taka wizja starczy, by się zakochać.
Oczywiście opozycja na czele z największymi euroentuzjastami w tym miejscu zaraz powie, że po pierwsze wcale nie musi to być aż 64 mld, po drugie wypłatę grantów i pożyczek KE może uzależnić od „przestrzegania wartości europejskich”. Czyniąc z funduszu narzędzie dyscyplinujące obóz władzy w Polsce. O co tak ogniście apelowała ostatnio na forum PE europosłanka Sylwia Spurek. Oczywiście da się, lecz najpierw Zachód musiałby nagle zacząć postępować wbrew swej naturze. Jej kwintesencjami są „dwumyślenie” oraz „względność”. Przestrzeganie prawa, wolności słowa, trójpodziału władzy i innych fundamentów liberalnej demokracji jest ściśle pilnowane w obrębie poszczególnych krajów Europy Zachodniej. Poza nimi zaczynają się kolejne strefy „względności” i „dwumyślenia”.
Trzymając się tej drugiej reguły rząd Niemiec potępia reżym Putina za aneksję Krymu. Gdy zaś służby specjalne Kremla mordują na terenie RFN kolejnego, niewygodnego dysydenta, czy jak ostatnio dokonują ataku hakerskiego na Bundestag, wówczas Berlin grozi zaostrzeniem obowiązujących sankcji. Jednocześnie zupełnie nie przeszkadza to we współpracy gospodarczej i dokończeniu budowy drugiej nitki gazociągu Nord Stream, bo służy to interesom strategicznym Niemiec. Z kolei ewoluowanie „względności” najłatwiej prześledzić na przykładzie Chin. Gdy w 1989 r. komunistyczny reżym zmasakrował demonstrantów na Placu Tiananmen potępił to cały Zachód. Nie przeszkadzało to zachodnim koncernom w lokowaniu na terenie Państwa Środka wielkich inwestycji. Dzięki nim Chiny rosły w siłę, a im bardziej były silne, z tym mniejszym entuzjazmem rządy Niemiec, Francji, czy Włoch broniły chińskich zwolenników demokracji, Tybetańczyków, czy Ujgurów. W okolicach roku 2008 Pekin mógł już sobie trzymać dowolną mniejszość w obozach koncentracyjnych, zlikwidować resztki wolności słowa, a z Dalajlamą żaden zachodni polityk nie chciał mieć nawet wspólnego zdjęcia. Wszystko dlatego, że pozycja negocjacyjna Chin stawała się coraz silniejsza.
Jeśli polscy euroentuzjaści nadal wierzą, że zasady „dwumyślenia” i „względności” nie mają odniesienia do III RP, to pozostaje współczuć im nadchodzącego rozczarowania. Za sprawą cholernego, chińskiego wirusa, wali się gospodarka południa Europy. Błyskawiczne narodziny planu funduszu ratunkowego najlepiej świadczą, iż w Berlinie i Paryżu zdano sobie sprawę, że strefa ero oraz cała Unia mogą jesienią balansować na krawędzi rozpadu. Trzeba działać szybko i zdecydowanie, uprzedzając zagrożenie. Tyle tylko, że wobec oporu oszczędnych krajów UE potrzebny jest współudział Warszawy.
Tymczasem Polska jest wypłacalna, z długiem na poziomie 48 proc PKB może zapożyczać się do woli, a wszelkie prognozy mówią, iż gospodarczy kryzys dotknie ją najmniej ze wszystkich krajów wspólnoty. Trudno sobie wyobrazić lepszą pozycje na starcie negocjacji. Gdy Zachód jest pod ścianą, bo musi ratować dzieło ojców założycieli Unii, raczej trudno sądzić, iż ktoś w Paryżu będzie na serio chciał umierać za Sylwię Spurek. Nawet jeśli jest wzorem europejskiego postępowca godnym umieszczenia w Sèvres. Negocjatorzy z PiS mają więc mocne karty w ręku. Od ich zręczności zależy, jak nimi zagrają. Jeśli dobrze, to zyskają nie tylko wszystko, co im się zamarzy oraz gigantyczne fundusze do wydania, lecz nawet wdzięczność Berlina za pomoc w ratowaniu strefy euro. Zaś opozycji można jedynie powiedzieć, iż po prostu znów ma pecha. No chyba, że Andrzej Duda ma większego i przegra wybory.