Niezwykła linia kredytowa z cudami została otwarta dla Polski tak około połowy lat 80. Pierwszym z nich był bezkrwawy zgon komunizmu. Zważywszy na to, że ludobójstwo stanowiło nieodłączny element sowieckiego reżymu, jego agonii winna towarzyszyć kolejna rzeź. Tymczasem pojawiła się historyczna aberracja w osobie Michaiła Gorbaczowa. Zamiast zaostrzyć represje dla utrzymania imperium w całości uwierzył on, że można je zreformować i zliberalizować. W konsekwencji dał wolną rękę gen Jaruzelskiemu w kwestii dogadania się z tą częścią polskiej opozycji, która podjęła dyskretne rozmowy. Oczywiście cudów nie dostaje się za darmo i ktoś musi ponieść ich koszty. W przypadku transformacji z komunizmu do demokracji i kapitalizmu, odbyła się ona kosztem wyrzeczeń społeczeństwa oraz dyskredytacji części przywódców opozycji. Na margines zostali zepchnięci ci będący zbyt uczciwi lub nieprzejednani, by zaakceptować dany komunistycznym elitom przy Okrągłym Stole pakiet profitów (bezkarność, możność uwłaszczenia się i pozostania na scenie politycznej). Jednak coś za coś. Wprawdzie nie było ani uczciwie ani sprawiedliwie, jednak III RP narodziła się z pominięciem rewolucji, zupełnie bez wstrząsów.

Reklama

Przez kolejne dekady jej istnienia regularnie zbierały się wielkie, burzowe chmury, z których zawsze spadał mały deszcz. W tym pakiecie cudów na początek znalazło się obalenie rządu Olszewskiego i pierwsza lustracja. Na politycznych szczytach wrzało. Ówczesny prezydent Lech Wałęsa spodziewał się zamachu stanu ze strony Jana Olszewskiego i Kaczyńskich. Z kolei prawica oczekiwała społecznego buntu, gdy ujawniono, jak wiele osób z solidarnościowej elity politycznej było tajnymi współpracownikami SB. Gdy okrągłostołowcy odebrali władzę obozowi braci Kaczyńskich społeczeństwo zamiast wyjść na ulicę rankiem 5 czerwca 1992 r. ziewnęło i wróciło do szarej codzienności.

Z równie wielkim spokojem przyjęto polityczne trzęsienie ziemi, jakim był powrót postkomunistów do pełni władzy w latach 1994 – 1995. Niemal wszystkie najważniejsze urzędy w państwie objęły osoby zaczynające wcześniej polityczne kariery w PZPR. Zaś po aferze Olina pojawiły się poszlaki, iż ówczesny premier Józef Oleksy był człowiekiem KGB. Tymczasem zamiast wojny domowej lub powrotu w strefę wpływów Rosji, pod rządami SLD i prezydenta Kwaśniewskiego Polska pożeglowała w stronę NATO oraz Unii Europejskiej.

Reklama

Za mały cud uznać można także płynne wejście do struktur UE w momencie, gdy kraj buzował od politycznych sporów. Obóz postsolidarnościowy, po rozpadzie AWS i przegranych wyborach, znów stracił władzę na rzecz postkomunistów. Towarzyszyło temu spowolnienie gospodarcze na pograniczu recesji. Bezrobocie dobijało do 20 proc., a eurosceptycy wcale nie należeli do rzadkości. Tymczasem referendum akcesyjne, jakie musiano przeprowadzić na początku czerwca 2003 r., przebiegło tak łagodnie, jakby żadne trudności nie istniały.

Potem przyszedł zupełnie niedoceniany nad Wisłą cud roku 2008. Światowy system finansowy znalazł na krawędzi rozpadu, wszystkie wielkie gospodarki prześcigały w spadkach PKB, tymczasem III RP los konsekwentnie sprzyjał. Przez kolejne lata Polsce udało się zachować stabilność ekonomiczną i polityczną, ponosząc niezwykle niskie koszty. Zaciągnięte wówczas długi będą śmiesznie niskie przy tych, jakie wkrótce mogą okazać się konieczne. Zaś demontaż emerytalnego systemu OFE wcześniej czy później i tak by nastąpił.

Równie bezkosztowy okazał się dla Polski kryzys emigracyjny, który wstrząsnął Unią Europejską w roku 2015 r. W III RP co najwyżej trochę pomógł zdobyć PiS-owi samodzielną większość parlamentarną.

Jednym słowem w czasie ostatnich trzech dekad powinna w Polsce wybuchnąć co najmniej jedna wojna domowa oraz minimum dwa kryzysy ekonomiczne. Tymczasem mieliśmy sześć cudownych burz w szklance wody. Ale czy Polacy mają teraz szansę na siódmy cud?

Na pierwszy rzut oka są one minimalne. Główny scenariusz nadchodzącej sekwencji zdarzeń, wytyczony przez Jarosława Kaczyńskiego, sprowadza się do ogrania opozycji wyborami korespondencyjnymi, tak by zagwarantować reelekcję prezydenta Dudy już w maju. Wedle optymistycznych założeń obozu władzy ta awantura, jak wszystkie w poprzednich pięciu latach, rozejdzie się po kościach. Najpierw wysłani przez kierownictwo PiS emisariusze przekupią dostateczną liczbę gowinowców i posłów opozycji, by zniwelować głosy tych, co pozostaną wierni Jarosławowi Gowinowi (ach jak to pięknie wpisuje się w tradycję do cna skorumpowanych sejmów w Rzeczpospolitej szlacheckiej pod koniec XVII w., pchających ją ku zagładzie). Potem odbędą się, zgodnie ze znowelizowaną ustawą, wybory pocztowe. Wprawdzie, rozdane komu się tylko da koperty zechce odesłać jedynie 30 proc. uprawnionych do głosowania, lecz będą to ci, którym bardzo zależy, żeby Andrzej Duda pozostał prezydentem. Sprawa zostanie zamknięta po pierwszej turze. Potem opozycja pokrzyczy, Parlament Europejski uchwali dziesięć kolejnych rezolucji, a Komisja Europejska rozpocznie cztery nowe procedury, lecz za rok wszyscy przywykną, że prezydentem pozostała ta sama osoba.

W tym dziurawym jak stary durszlak planie nie bierze się pod uwagę mnóstwa pułapek. Wyliczać można je bez końca. Poczynając od krótkoterminowych zagrożeń, że będzie jednak druga tura, a jednocześnie szybko wzrośnie liczba zachorowań (co jest wielce prawdopodobne z racji trwającego przez ostatnie dni totalnego olewania zasad bezpieczeństwa przez gros Polaków). Wówczas rządzący staną przed wyborem: wprowadzić któryś ze stanów wyjątkowych, czy zaryzykować uczciwe trzymanie się reguł i utratę swojego prezydenta, bo druga tura oznacza wiatr w żagle dla każdego z kontrkandydatów Dudy.

Ale nawet gdy nie pojawi się konieczność drugiej tury i tak koszty tego, że wszyscy poza elektoratem PiS, będą się czuli okantowani, zostaną z czasem zapłacone. Jeśli premierzy i prezydenci z obozu okrągłostołowego, zainspirowani przez Donalda Tuska, wzywają do bojkotu majowych wyborów, oznacza to, iż reguły gry wkrótce się zmienią. Skutecznie wypchnięta na margines opozycja nie będzie czekać do kolejnych wyborów. Zwłaszcza, gdy światowa zapaść gospodarcza okaże się tak głęboka, jak się na to zapowiada.

Obecna władza zupełnie nie chce zauważyć, iż od trzydziestu lat Polakom może i nie żyło się łatwo ale z każdym rokiem troszkę lepiej. Po raz pierwszy nadchodzi bolesny regres. Sześć dotychczasowych, polskich cudów opierało się na tym, że społeczeństwo zachowywało się spokojnie oraz z wielkim rozsądkiem. Jednak każdy spokój znika, gdy rośną bieda i frustracja. Wówczas dużo łatwiej jest wyprowadzić ludzi na ulice i to nie pod abstrakcyjnymi hasłami obrony konstytucji, czy sądów. Ponieważ, gdy trwa kryzys, a rządzący wykreowali sobie prezydenta przy pomocy wątpliwego plebiscytu, biorą absolutnie całą odpowiedzialność za to, jak państwo radzi sobie z trudnościami i jak się żyje jego obywatelom. Muszą więc potrafić przyjąć na klatę całą ich złość.

W latach 80. z ledwością dawali radę, mając pod ręką 300 tys. armię, ponad 100 tys. milicjantów i zomowców oraz 30 tys. funkcjonariuszy tajnej policji. Z obecnymi siłami pękną jeśli zamieszki ogarnęłyby w tym samym czasie więcej niż jedno, wielkie miasto. Przy czym obecna opozycja wcale nie będzie miała powodów do radości, bo dla kilkumilionowego, twardego elektoratu PiS-u jest i pozostanie zbiorowiskiem zdrajców na usługach Berlina oraz Brukseli. Zmuszenie siłą obozu rządzącego do oddania władzy nie oznacza, iż samemu się ją długo utrzyma. Jeśli więc obie strony polsko – polskiego sporu pójdą na twarde zderzenie, odrzucając możliwość zgniłego kompromisu, wówczas będą je mieć. Wprawdzie nie teraz, lecz zapewne w przyszłym roku, gdy zwykli ludzie mocniej odczują kryzys. Przyniesie ono zaprzepaszczenie szansy na szybkie i w miarę bezbolesne wyjście z kryzysu. Może nawet zaprzepaścić przyszłość III RP. Chyba, że znów wydarzy się cud i wielka burza rozejdzie się po kościach. Jak to się może stać, gdy kamień już dynda u szyi? No cóż, może susza pomoże.