Czy Lech Wałęsa to agent SB "Bolek"? Na to pytanie miała odpowiedzieć książka historyków IPN Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka. Ujawnione fragmenty tego opracowania nadal nie dają jednak jednoznacznej odpowiedzi na temat przeszłości byłego prezydenta. Publikacja zawiera zachowane akta SB o Lechu Wałęsie. Ale jej główną osią jest historia z lat 90. – opis, jak znikały dokumenty z teczki Wałęsy w czasie jego prezydentury. Książka ma się ukazać na rynku 23 czerwca. Czy dokona przełomu i przesądzi, kto ma rację w sporze o przeszłość Wałęsy?

Reklama

"Chcą pokazać, że niepodległa Polska nie była tworem autentycznym. Nie da się udowodnić milionom Polaków i miliardom ludzi na całym świecie, że polski ruch niepodległościowy nie był tworem autentycznym i że III RP była tworzona przez SB" - tak skwitował książkę "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka dawny działacz solidarnościowej opozycji Jan Lityński.

Mocne słowa, tyle że słabo związane z treścią książki. I autorzy, i prezes IPN Janusz Kurtyka zaklinają się, że chodzi o zbadanie zamkniętego epizodu z życia Lecha Wałęsy. Epizodu współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa w specyficznym czasie, gdy bohater był pozbawionym oparcia w kimkolwiek robotnikiem, w czasach gdy obywatel zdany był na łaskę i niełaskę policji politycznej. Epizodu zakończonego, co powtarzane jest po wielekroć, w 1976 roku odmową dalszej współpracy.

Kopie czy dowody?

Czy można było zarzuty symbolizowane słowami Lityńskiego jakoś zneutralizować? Może autorami takiego opracowania powinni być historycy mniej nacechowani własnymi politycznymi przekonaniami? Tylko czy ktokolwiek inny zdecydowałby się na zbadanie tych dokumentów? Chętnych nie było widać.

Czy opis tej historii nie powinien stać się częścią większej całości? Tytuł "SB a Lech Wałęsa" jest mylący. To prawda autorzy napisali też kilka rozdziałów dotyczących Wałęsy jako obiektu rozpracowania i inwigilacji, ale ograniczyli się w znacznej mierze do tych wątków, które wiązały się z wcześniejszą współpracą (na przykład do zrelacjowania prac SB nad fałszywkami próbującymi wydłużyć ten czas aż do lat 80).

Być może potężna praca o Wałęsie, również jako ofierze, przede wszystkim jako ofierze, zneutralizowałaby odrobinę zarzuty obrońców legendy. Tak rozumiałem głos wiceprezes IPN Marii Dmochowskiej. Możliwe, że tak należało zrobić, zwłaszcza że książka pojawiła się nie jako normalny produkt rynkowy, a publikacja firmowana przez Instytut Pamięci Narodowej. Tylko czy to oznaczałoby zamilknięcie krytyków? Pogodzenie się z publikacją samego Wałęsy? Wątpię, choć być może debata była prowadzona o pół tonu niżej.

Reklama

Tak zaś mamy opowieść przede wszystkim o dawnym potknięciu Wałęsy i późniejszych tego potknięcia konsekwencjach. Naukowo jest to uprawnione - na tym polegają tak zwane monografie, politycznie - bardzo niewygodne. Nie zwalnia to jednak czytelnika od próby chłodnej oceny.

Krytycy książki już zdążyli zakwestionować wartość opisanych dokumentów. Owych wszystkich arkuszy ewidencyjnych, kart ewidencyjnych, notatek i analiz Służby Bezpieczeństwa. Przetrwały one bowiem, choć z jednym wyjątkiem, w postaci kopii. Sam Wałęsa triumfuje. "Nie macie pokwitowań, nie macie moich podpisów, ani donosów pisanych moją ręką" - mówi. Język uprawniony, gdyby bohater książki był podsądnym. Czy jednak pasujący do historycznych badań?

Ocena źrodeł to przecież również ocena kontekstu. Okoliczności ich powstania, ich języka, wreszcie ich ujawnienia. Nie wystarczy ogólnikowa konkluzja: "sfałszowali". I retoryczne zawołanie: "Komu wierzycie: Wałęsie czy SB?". Te dokumenty pochodzące z różnych lat bronią się niestety własną treścią.

Po co SB miałaby preparować przyjmijmy że w latach 80., gdy Wałęsa był już bohaterem i mitem, dokumenty do wewnętrznego użytku? Wiadomo że na zewnątrz wypuszczali fałszywki, na przyklad przy okazji uzyskania przez lidera "Solidarności" pokojowej nagrody Nobla. Te działania zostały zresztą w książce opisane. Ale mieliby je podrzucać sami sobie? Do własnych archiwów, które nie miały być przecież otwarte przez panów Cenckiewicza i Gontarczyka? W jakim celu?

Inną hipotezą byłby zarzut formułowany przez broniących Wałęsy funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa (nota bene dawnych esbeków inwigilujących go w latach 80.), że fałszerstwa dopuścili się już w wolnej Polsce inni ludzie UOP. Konkretnie kapitan Adam Hodysz, dawny bohaterski funkcjonariusz SB, który za pomoc opozycji odsiedział swoje w więzieniu.

Jeśli jednak przyjąć taką wersję, ją także trzeba by udowodnić. A Hodysz to człowiek, którego po odwołaniu za sprawą Wałęsy w 1993 roku bronił mocnymi słowami... Adam Michnik. Bronili go także gdańscy dawni działacze opozycji - między innymi Donald Tusk i Aleksander Hall, ludzie z pewnością niezaliczani dziś do krytyków Trzeciej, a chwalców Czwartej RP. A przecież już wówczas w tle tego sporu majaczyla sprawa lustracji Wałęsy. Bo to Hodysz, jako szef gdanskiej delegatury UOP szukał dokumentów dotyczących tajnego współpracownika "Bolka" na potrzeby lustracyjnej akcji Macierewicza.

Czyszczenie teczki

Cenckiewicz i Gontarczyk mieli prawo raczej zaufać tym źródłom, niż im nie ufać. Tym bardziej że zarzut: to wszystko jest niekompletne i nieutentyczne, można odwrócić. Lech Wałesa materiały, które pozostały po tajnym współracowniku o kryptonimie "Bolek" nazwał „śmieciami”. Skoro tak, to dlaczego znaczną ich część powybierał jako prezydent z własnej teczki przekazanej mu z ewidentnym naruszeniem procedur przez szefa MSW Andrzej Milczanowskiego? I po co mu były mikrofilmy na jego temat, skonfiskowane w mieszkaniu dawnego funcjonariusza Frączkowskiego, dostarczone Wałęsie przez szefa UOP Gromosława Czempińskiego?

"Gazeta Wyborcza" uważa także i fakt przechwycenia tych materiałów przez Wałęsę za nieudowodniony. Używa formułki "jak twierdzą historycy IPN". Gdyby przyjąć, że to nieprawda, w spisku z Cenckiewiczem i Gontarczykiem musiałby być wszakże również SLD-owski koordynator do spraw służb Zbigniew Siemiątkowski, który raportował o tym fakcie prezydentowi Kwaśniewskiemu. Także SLD-owski szef UOP Andrzej Kapkowski, który domagał się od Wałęsy zwrotu przywłaszczonych dokumentów. I prokuratorzy, który próbowali w tej sprawie prowadzić śledztwo, ba stawiać Milczanowskiemu i pomagajacym Wałęsie funkcjonariuszom UOP karne zarzuty.

Ta opisana szczegółowo w książce, a już w latach 90. w prasie, historia wertowania i czyszczenia materiałów na własny temat to skądinąd przyczynek do kuriozalnie niskich standardów, jakie obowiązywały w polskim państwie w latach 90. Historia odpowiedzi Lecha Wałęsy na pytania, czy miał dostęp do materiałow dotyczących "Bolka" to z kolei czysta farsa. Nawet „Gazeta Wyborcza” jest zmuszona dziś przyznać, że gruntownie zmienił on zdanie w tej sprawie. Najpierw gorliwie zaprzeczał. Teraz potwierdza. W obliczu swojego procesu lustracyjnego w 2000 roku użył zresztą jednego z wyciągniętych z własnej teczki dokumentów jako argumentu w publicystycznej debacie o "Bolku". W pięć lat później podczas programu Tomasza Lisa zapewnił jednego z widzów, że posiada wlasną teczkę, bo "ją kupił". Co więcej, chciał prowadzić owego widza do swojego hotelowego pokoju, aby mu te materiały pokazać...

Spójna historia

Ocena postępowania Wałęsy nie zwalnia jednak Cenckiewicza i Gontarczyka od wymogu najwyższej staranności. Czy jej dochowali? Z Wałęsą próbowali rozmawiać. Zresztą znając jego obecne wystąpienia można wątpić, czy normalna rozmowa z byłym prezydentem na temat "Bolka" była możliwa.

Czy próbowali konfrontować esbeckie materiały z innymi źródłami? Niechęć do takiej metody badawczej to częsty zarzut wobec historyków IPN. Jednak próbowali. W jednym z donosów agenta "Bolka" mowa jest o spotkaniu z dziennikarzem "Życia Warszawy” Jerzym Redlichem. Cenckiewicz i Gontarczyk znajdują tekst tegoż Redlicha potwierdzający fakt kontaktów z Wałęsą. Przytaczają też kilka sytuacji, w którym dawne kontakty z SB były przywoływane przeciw Wałęsie przez rozmaitych działaczy gdańskiej opozycji. A przecież nie toczył się jeszcze wtedy spór o III i IV RP. Podczas jednej z rozmow przy stole sam Wałęsa miał się do kontaktów z SB przyznać. Czy to niezbite dowody, jak naprawdę było? Na pewno poważne poszlaki.

Z tych poszlak wyłania się spójna, logiczna historia. Czy obciąża ona późniejszego przywódcę "Solidarności" infamią? Odwołam się do notatki dwóch esbeków, którzy w 1978 roku próbowali nakłaniać Wałęsę, wówczas już działacza opozycyjnych Wolnych Związków Zawodowych, do dalszej współpracy. "Na moje argumenty odpowiedział, że owszem w przeszłości pomagał nam, bo nie miał innego wyjścia. Obecnie ocenia to jako swój błąd, zresztą z popełnienia tego błędu zwierzył się swoim znajomym z opozycji". Trudno o bardziej precyzyjną charakterystykę motywów bohatera tej historii. I o jedno z bardziej dosadnych świadectw jego zasadniczego wyboru, który uczynił go potem tym, kim się stał - bohaterem Sierpnia.

Czy autorzy "przyczynka do biografii" ustrzegli się błędów? Mam wrażenie, że zrobili wiele, aby sprowokować swoich krytyków. Dywagacje na temat przemożnej roli byłych agentow w życiu publicznym są w pracy historycznej dozwolone. Badacz nie jest wyłącznie rejestratorem faktów wyczytanych w dokumentach. Ma prawo do własnych ocen i do dygresji. Prawdą jest jednak i to, że dotykając tak kontrowersyjnego, można rzec nabrzmiałego bólem tematu, mogliby ugrać więcej, zachowując cnotę maksymalnej powściągliwości.

Razi mnie ton, jakim Cenckiewicz i Gontarczyk rekonstruują nie tylko grę SB wobec Wałęsy, ale i wybory samego Wałęsy w latach 80. Są otwarci na każdą pogłoskę na temat chyba raczej politycznych niż operacyjnych kontaktow szefa Solidarności z władzą po Sierpniu (mityczne rozmowy z szefem SB Adamem Krzysztoporskim), a zbywają półsłówkami zasadniczą konkluzję: gdy osadzony w Arłamowie Wałęsa odmówił udziału w budowaniu fasadowej Solidarności, dowiódł tym samym swojej niesterowalności przez tajną policję Jaruzelskiego.

Formułując te zastrzeżenia, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że nie one będą zasadniczym przedmiotem sporu wokół książki. Bardziej już pytanie, czy Polska dojrzała do dyskusji o biografiach własnych polityków i bohaterów. Przeświadczenie: nie ruszajmy mitu, bo nic dobrego z tego nie wyniknie, po ludzku rozumiem. Nawet jeśli jest ono wykorzystywane w brutalnej bieżącej polityce, bo przecież i wielu entuzjastów Cenkiewicza i Gontarczyka używa historii do zaspokojenia własnych przeświadczeń politycznych. Rozumieć nie znaczy jednak podzielać. Przy przyjęciu założenia: wara wam od Wałęsy, musimy się rozstać z myślą o pozbawionych tematów tabu badaniach historycznych i o pozbawionym stref zakazanych dziennikarstwie. A to byłaby dla mnie jako historyka i dziennikarza smutna wiadomość.