Justyna Sobolewska: Przygotowany przez panią i zespół z Instytutu Kultury UW tom "Obyczaje polskie" to dość niezwykły słownik przemian, jakie dokonały się u nas w XX wieku. Nie znajdziemy tu ważnych wydarzeń z historii, tylko zjawiska z różnych sfer codziennego życia Polaków takie, jak: rozwód, przedszkole, depilacja, ogródki działkowe, spłuczka, proszek przeciwbólowy. Czy ta mała tabletka rzeczywiście zmieniła nasze życie?
Prof. Małgorzata Szpakowska*: Oczywiście, tyle że w sposób nie od razu zauważalny. W "Obyczajach polskich" zajmowały nas zjawiska z mikroskali, a nie te fakty, które zmieniły bieg dziejów. Od proszków z krzyżykiem czy kogutkiem na pewno ważniejsze były obie wojny, które przeorały Europę, ważniejsze były rewolucje technologiczne, których skutki odczuwamy co krok. Ale my szukałyśmy swego rodzaju wzierników, które pozwalają oglądać świat z mikropoziomu.

Reklama

Wybierałyśmy punkty zaczepienia właściwe dla XX wieku, a zarazem takie, które pozwalają czasem spojrzeć dalej. W naszej książce nie ma na przykład haseł "rodzina" czy "małżeństwo", kategorii kluczowych w każdym opisie obyczajów, ale na pewno nieswoistych dla wieku XX. Zamiast nich jest hasło "rozwód" - bo to powszechna dostępność rozwodu zrewolucjonizowała w XX wieku rodzinę i małżeństwo, podważając ich ostateczny charakter.

Jak badać obyczaje i to tak niedawne?
W ostatnich czasach zdarzyło się parę rzeczy. Po pierwsze, zmienia się sposób uprawiania historii. Po epoce historii politycznej, potem społeczno-gospodarczej ostatnie dziesięciolecie zdominowała, jak się zdaje, historia kultury. Kultury pojmowanej bardzo szeroko, mocno zakorzenionej w rzeczywistości, obejmującej zarówno twory ducha, jak i życie codzienne, zarówno świątynie, jak i śmietniki.

Przypominam sobie pierwsze zajęcia uniwersyteckie z wiedzy o kulturze. I pani stwierdzenie, że kultura to jest wszystko.
Bo jest. Po drugie, ostatnimi czasy w niebywałym tempie przyrastają nam źródła. Powszechna alfabetyzacja sprawia, że niemal wszyscy piszą pamiętniki czy blogi. Mamy tych zapisów niesłychanie dużo, mamy też oceany fotografii. Jednocześnie zaś, przede wszystkim dzięki telewizji, pojawiają się coraz to nowe wzory zachowań. Jeśli ktoś sobie zatknie za uchem piórko na Nowej Gwinei, jutro może znaleźć naśladowców na Antarktydzie. Wiele zachowań, które kiedyś były bezrefleksyjne, teraz ma charakter celowy: ludzie postępują w jakiś sposób, bo tak się zachowuje Madonna albo ktoś napisał, że to jest atrybutem klasy średniej. Mam wrażenie, że współczesna obyczajowość pod wpływem masowego przekazu stała się dużo mniej spontaniczna.

Reklama

Tytuł książki kojarzy się z "Opisem obyczajów" Jędrzeja Kitowicza. Tyle że w tamtym rejestrze obyczajów sarmackich prawie nie było rekwizytów. Siedzieli, pili, jedli, klękali...
Było też o tym, gdzie siedzieli i przede wszystkim, co jedli. Ale istotnie w naszej książce jest sporo rekwizytów, bo to one służą jako punkty zaczepienia. Hasło "mini" nie opisuje przecież tylko krótkiej spódnicy; "lodówkę" sama wykorzystałam, by opowiedzieć o dwudziestowiecznych książkach kucharskich, a "tampon" pozwolił pokazać, jak się przełamuje tabu.

Wydaje się, że o obyczajach można mówić w sposób - z grubsza - trojaki. Po pierwsze, sporządzając opis sui generis etnograficzny, istotny zwłaszcza tam, gdzie mamy do czynienia z czymś, co jest nam zasadniczo obce, z zupełną egzotyką bądź ze zjawiskami, które giną i lada chwila mogą odejść w zapomnienie. Po drugie, poszukując ukrytej struktury systemu, która - jak u Lévi-Straussa - powoduje pojawianie się homologii między zjawiskami należącymi do różnych porządków, powiedzmy, między językiem, systemem pokrewieństwa i kulinariami. I po trzecie, badając świadectwa samowiedzy obyczajowej - i ten wątek chyba przeważa w naszej książce.

Te świadectwa pozwalają tropić ukryte powiązania. Choćby zastanawiać się nad tym, jak pralka automatyczna wpływa na spójność rodziny.
Oczywiście nie sama pralka. Pojawiło się mnóstwo urządzeń, które niezwykle ułatwiają życie codzienne - i które w konsekwencji sprawiły, że możliwe stało się życie w pojedynkę. Rodzina przestała być warunkiem przetrwania. Tak po prostu. Póki życie samotne było niemożliwe lub bardzo utrudnione, rodzina stanowiła konieczność; dzięki współczesnym ułatwieniom namnożyło się nam singli. Oczywiście to przesada, w rzeczywistości ten proces trwał kilkaset lat, zaczął się z urbanizacją i rozejściem się struktury społecznej ze strukturą rodzinną. A z tego punktu bardzo długa droga prowadzi do jednoosobowego gospodarstwa domowego z kuchenka mikrofalową.

Reklama

Z książki można wysnuć wniosek, że największa zmiana XX wieku to właśnie możliwość życia w pojedynkę.
Niewykluczone, że tak, choć oczywiście trudno to udowodnić. Zwłaszcza że to tylko pewien aspekt szerszego zjawiska, jakim jest współczesny indywidualizm. Wygląda na to na przykład, że dziś w zupełnie nowy sposób konstytuują się wspólnoty. Mówi się często, że rodzinę w tradycyjnym sensie młodym ludziom zastępuje grono przyjaciół. Realnych, czy nawet wirtualnych. Taka rodzina z wyboru jest na ogół sympatyczniejsza i bardziej zabawna od tej, która jest nam dana przez więzy krwi. Nie ma w niej osób uciążliwych ani takich, których się wstydzimy. Nie ma starych, chorych, nikt nie ogranicza naszej wolności. Sami dobieramy sobie przyjaciół i w każdej chwili sami możemy ich porzucić. Niestety, oni nas - także. Ceną indywidualizmu jest osłabienie więzi między ludźmi, słabnące poczucie zobowiązania do czegokolwiek, o czym świadczy na przykład rosnąca liczba wolnych związków zastępujących formalne małżeństwo. Ale nie potrafię powiedzieć, czy to w ostatecznym rachunku źle, czy dobrze.

Podobnie chyba jest z odkładaniem macierzyństwa i ojcostwa. Dziecko jest przecież żywym zobowiązaniem. I to kolejny ważny temat w tej książce. Bo okazuje się, że w wieku XX dzieci uzyskały prawa i autonomię, ale też zaczęły w dorosłych budzić lęk.
I nie jest to lęk przed ciążą. W naszych czasach dzieci przestały być wyłącznie urocze, milusie. Coraz częściej pokazywane są jako ofiary. Liczba informacji na temat tego, co złego można zrobić dzieciom i co złego mogą zrobić same dzieci, jest zastraszająca. I chyba właśnie ten zalew informacji stanowi tu klucz. Być może dawniej tyle samo noworodków pijani rodzice wyrzucali przez okna, być może nawet więcej dzieci bito, głodzono, gwałcono - ale nie pokazywano tego co wieczór w telewizorze. A z kolei serdeczność okazywana dzieciom też stała się podejrzana. No bo wiadomo: pedofilia. W rezultacie na widok dzieciaka, który się wywalił, zdarł kolana i płacze, cztery razy się zastanowię, zanim podejdę i go pozbieram.

Tata nie zrobi już dziecku zdjęcia w kąpieli.
Ani go nie sfotografuje nago na niedźwiedziej skórze. Takie zdjęcia stanowiły standard i nikomu nie przychodziło do głowy, że jest w nich coś obscenicznego. Dziś jako pornografię dziecięcą powinniśmy właściwie traktować wszystkie barokowe putta, wszystkie bezwstydne aniołki, również z malarstwa sakralnego. Coś takiego zresztą już zauważyłam, i to dobrych dwadzieścia lat temu. W Sienie w kościele dominikanów są po obu stronach ołtarza dwa freski Sodomy przedstawiające ekstazy świętej Katarzyny: na dole klęcząca mistyczka, a w górze chmurki i tłuste aniołki, których płeć nie budzi wątpliwości. Ale święte obrazki rozdawane w kościele przedstawiały już tylko samą świętą, bez aniołków.

A jeszcze przed stu laty dziecko nie miało ani płci, ani praw. Dziś strach nawet dać dziecku klapsa.
Liczba przypadków, w których muszą interweniować chirurdzy - przypadków dzieci maltretowanych i okaleczonych - jest tak wielka, że może lepiej zakazać wszystkiego, niż przyszywać oderwane rączki i nóżki. Z drugiej strony szwedzkie praktyki z odbieraniem rodzicom dzieci pod byle pretekstem też wydają się absurdalne. Nie mówiąc już o tym, że otwiera to nieograniczone możliwości szantażu przed krnąbrnymi nastolatkami. Nie pozwolisz mi pójść na dyskotekę, to wezwę policję... Przede wszystkim jednak mamy tu do czynienia z próbą wprowadzenia regulacji prawnej w miejsce więzi rodzinnej; kolejny dowód na to, jak ta więź okazuje się słaba.

Ale z waszej książki wynika, że jeszcze bardziej niż instytucja rodziny w XX wieku zmieniło się życie kobiet.
I to w stopniu niewiarygodnym. Aż wierzyć się nie chce, jak wielka zmiana dokonała się w ciągu niespełna stu lat. Bo to chyba przede wszystkim konsekwencja pierwszej wojny światowej, kiedy kobiety pierwszy raz w takiej skali poszły do pracy, żeby zastąpić mężczyzn, których wysłano na front. Można powiedzieć, bardzo oczywiście upraszczając, że mężczyźni na masową skalę opuścili swe rodziny jakieś dwieście lat wcześniej, wraz z rewolucją przemysłową i upowszechnieniem pracy najemnej. Teraz w ślad za nimi ruszyły kobiety. No a jak się już opuści kokon rodzinny, to pojawiają się dalsze konsekwencje...

Antykoncepcja, rozwody, feminizm, tampon...
Właśnie. Mógł Watt nie wynajdować maszyny parowej, byłby święty spokój. Nie bez powodu Emile Durkheim podkreślał, że życie w średniowieczu było lepsze, każdy od urodzenia znał swoje miejsce, widział, co go mniej więcej w życiu może spotkać, i nie był narażony na rozczarowania. My natomiast żyjemy w rzeczywistości, w której wszystko zmienia się w niesłychanym tempie. Między innymi zresztą dlatego zajęłyśmy się opisywaniem obyczajów, żeby uchwycić jakiś moment tych zmian.

"Obyczaje" pokazują specyficzną rzeczywistość PRL-u. To zamknięta enklawa. A od lat 90. nasze obyczaje upodobniają się do reszty świata zachodniego.
Bardzo starałyśmy się nie ograniczać tylko do zjawisk z czasów PRL. Wydaje się zresztą, że te najbardziej uderzające różnice między obyczajami sprzed i po 1989 roku są zarazem dość płytkie. Ciekawe swoją drogą, co by było, gdyby zestaw haseł z naszej książki dać do opracowania na przykład Francuzowi. Bo podejrzewam, że odpowiedzi wcale nie musiałyby być bardzo odległe od naszych obserwacji. Oczywiście, materiał ilustracyjny byłby zupełnie inny. Tylko w Polsce do pomyślenia jest pralka frania ustawiona na podwórku obok studni z wiadrem na łańcuchu, bo elektryczność już podłączono, ale wodociągu nie zbudowano. Myśmy byli po prostu bardzo biednym krajem, biednym i cywilizacyjnie zapóźnionym, i przecież nie tylko w czasach PRL, ale i w dwudziestoleciu, i wcześniej.

Skoro opis obyczajów XX wieku dokonany przez cudzoziemca mógłby być zbliżony do tego, który znalazł się w waszej książce, czy to znaczy, że PRL nie odcisnął na nas swojego piętna?
To zależy, co się uzna za piętno. Niektóre postawy i reakcje są oczywistą konsekwencją tamtych czasów, choćby opisywana przez psychologów społecznych nieufność i trudności w tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego. Natomiast pewne zjawiska, które wydawały się typowo peerelowską niedogodnością, okazały się potem nieodłącznymi cechami społeczeństwa masowego. Ekonomia niedoboru, marnotrawstwo i przymus polityczny wynikały wprost z najdoskonalszego ustroju. Ale bieda i zacofanie cywilizacyjne miały bardziej złożone przyczyny.

A silne związki między ludźmi? Może właśnie dlatego przetrwały, że wzrost indywidualizmu, dobrze już widoczny w krajach Zachodu, u nas następował z opóźnieniem?
Te silne związki między ludźmi za czasów PRL to jednak jeden z mitów. Wbrew pozorom, pracowało się nie mniej niż dzisiaj, czasem nawet więcej. Wystarczy poczytać pamiętniki. Poza tym życie codzienne był uciążliwe, wymagało wielu zabiegów, to i owo trzeba było wystać w kolejkach, no i brakowało wielu urządzeń, które dziś ludziom ułatwiają życie. Pralka frania była urządzeniem bardzo absorbującym, choć oczywiście mniej niż balia z tarą. Ludzie byli zabiegani, przemęczeni...

Żyłam w przekonaniu, że wtedy mieli dużo czasu.
Nie mieli. Moja matka pracowała na dwóch etatach, żeby związać koniec z końcem, i nie był to przypadek wyjątkowy. Życia towarzyskiego też nie było tak dużo, zresztą brakowało po temu stosownych instytucji i środków. Oczywiście, nie dotyczy to środowisk studenckich, ale nie sądzę, by dziś ta część studentów, która nie pracuje zawodowo, była w całkiem innej sytuacji. Jakiejś szczególnej wspólnotowości czy solidarności też nie pamiętam, obserwowałam ją raczej wśród młodych ludzi w latach 90., gdy całymi paczkami jeździli na wakacje czy za granicę. Ale też mieli w tym zakresie znacznie większe możliwości niż poprzednie pokolenie.

Zbieranie materiałów do książki musiało być przyjemne, bo było też chyba częściowo badaniem własnej pamięci.
Tylko w moim przypadku, nie w przypadku pozostałych autorek, które są młodsze przynajmniej o pokolenie. Oczywiście, jeśli się trochę pożyło, to ma się jakąś perspektywę i możliwość porównań. Choć nie przeceniałabym osobistego doświadczenia.

Z drugiej strony każdy, kto próbuje badać rzeczywistość ludzką, siłą rzeczy wnosi w to badanie własną podmiotowość, współczynnik ludzki, o którym pisał Znaniecki i który dotyczy zarówno badacza, jak badanego przedmiotu. A świadomość tego uwarunkowania każe krytycznie odnosić się do ostatecznego charakteru własnych ustaleń. Także w kwestii obyczajów. Bo przecież nie istnieją obyczaje w stanie czystym. Obyczaje są zawsze czyjeś i wiemy o nich tyle, ile ludzie nam o nich powiedzą. I ile my sami z tego zrozumiemy.

Czy literatura jest dobrym źródłem do badania obyczajów?
Średnim. Wielka literatura polska to jest poezja, ostatecznie dramat, ale niekoniecznie proza, zwłaszcza realistyczna. Oczywiście i tę nie całkiem realistyczną można traktować jako źródło; same dziwiłyśmy się, jak wiele informacji właśnie obyczajowych udało się wydobyć na przykład z "Ferdydurke".

Nie o faktach, rzecz prosta, ale o wyobrażeniach. Współczesna proza obyczajowa jest dość skonwencjonalizowana, świadectw o rzeczywistości dostarcza właściwie tylko mimochodem. To samo zresztą dotyczy filmu i seriali telewizyjnych; ale ich wyższość polega na tym, że utrwalają wyglądy. Na ogół jednak i powieści, i seriale stanowią źródło pośrednie: pokazują, jakie - zdaniem twórców - są aspiracje i marzenia potencjalnych odbiorców. A to też coś mówi o rzeczywistości.