Stefan Kisielewski zdefiniował kiedyś realny socjalizm. To system, który rozwiązuje problemy, jakie sam wcześniej stworzył. Polska staje się dziś w sferze czystej polityki państwem opartym na tej zasadzie. Rozpaczliwym zwodem prezydent i premier unikają kolejnej kompromitującej kolizji. Każąc się nam cieszyć: znów skręcili w bok, zamiast się o siebie roztrzaskać.
Do sporów o to, kto ma ile do powiedzenie w polityce zagranicznej, zdążyliśmy się przyzwyczaić. Lepiej, aby tę politykę prowadził jeden ośrodek (moim zdaniem Rada Ministrów, bo ma do tego narzędzia), ale mamy taką konstytucję, jaką mamy, i nie jest na jej podstawie łatwo wytyczyć granicę oddzielającą "to co prezydenckie od tego co premierowskie". Reszty dopełniają interesy, ambicje i bezinteresowne poglądy dwóch aspirantów do prezydentury.
Z różnego podejścia do spraw międzynarodowych mogłyby w teorii wynikać także i rzeczy dobre. W sprawie gruzińskiej ujawnił się na przykład wręcz podział ról między twardszym prezydentem pilnującym pryncypiów i bardziej pragmatycznym rządem. Lech Kaczyński skrzykujący liderów państw naszego regionu do Tbilisi. I szef MSZ Sikorski wyciągający z urlopu francuskiego ministra, aby wykorzystać do obrony Gruzji unijną ścieżkę. To zadziałało.
To mogłoby działać - pod jednym warunkiem: minimalnej lojalności obu tych ośrodków wobec siebie. Nie wyrzeczenia się własnych zdań, nawet nie unikania zwarć, ale gwarancji, że obie strony w którymś momencie się zatrzymają. Jak na razie niby się zatrzymują, ale coraz bliżej miejsca potencjalnej kraksy. Jeśli prezydent czuł się zmuszony zabiegać o miejsce w polskiej delegacji do Brukseli za pośrednictwem Francji, wystawia to marne świadectwo naszej polityce. Nie chcę wskazywać winnego, bo mamy do czynienia z gąszczem przyczyn i skutków. Po prostu wiem, że kiedy we Francji lat 80. bardzo silny, lewicowy prezydent Mitterand zmuszony był układać się z prawicowym rządem co do polityki zagranicznej, obie strony umiały się samoograniczyć. Począwszy od wybrania takiego szefa MSZ, który gwarantował kompromis.
Taka sytuacja jak ta z grą wokół składu polskiej delegacji to jawne zaproszenie dla naszych partnerów, aby nas rozgrywali i ogrywali. Ale oczywiście może być gorzej. Gdy prezydent i premier pokłócą się o polityką zagraniczną "przy ludziach", czyli przywódcach innych państw, jeszcze zatęsknimy do dzisiejszych sporów.
Nawet do tego, że rano szef gabinetu premiera Sławomir Nowak odmawia Kaczyńskiemu, porównywanemu do osła ze "Shreka", prawa przewodniczenia polskiej delegacji, a w parę godzin później pan premier oznajmia pogodnie: "Szefem delegacji jest z oczywistych względów pan prezydent i co do tego nie było żadnych obiekcji".