Antyliberalna rewolta w Europie Środkowej i Wschodniej była nieunikniona – pisze pan wraz z Iwanem Krastewem w waszej najnowszej książce. Dlaczego nieunikniona?
Może gdyby Polska przyjęła w 1989 r. inny model polityczny i gospodarczy, to sprawy potoczyłyby się inaczej. Jednak Zachód na pewno nie mógł wówczas zaproponować państwom wychodzącym z komunizmu liberalizmu w wersji opiekuńczej, tak jak Niemcom w 1945 r., bo nie były to już czasy Keynesa i Nowego Ładu, lecz thatcheryzmu.
Niektórzy powiedzieliby, że raczej nam go narzucono, niż zaproponowano.
Po zimnej wojnie liberalną demokrację przedstawiano jako ostateczną i naturalną formę życia politycznego i gospodarczego. Przekonywano kraje bloku wschodniego, że nie mają innego wyjścia, jak tylko dążyć do jej wdrożenia. Niezależnie od tego, jak nazwiemy ten proces – demokratyzacją, liberalizacją czy europeizacją – chodziło o to samo: modernizację poprzez naśladowanie Zachodu, jego instytucji, wartości, praktyk, stylu życia.
Wielu jest zdania, że populiści z Europy Środkowo-Wschodniej wskrzesili dawne demony autorytaryzmu i ksenofobii. Że wrogość do liberalizmu ma u nas silną tradycję.
Nie wydaje mi się to takie proste. Tak samo nie twierdzę, że neoliberalizm to największy grzech wszech czasów, choć modne jest dziś obwinianie go za wszystko, co złe. Z pewnością jest coś na rzeczy, ale uważam, że chodzi o coś więcej. Ukazywanie liberalnej demokracji jako modelu, dla którego nie ma żadnej alternatywy, zrodziło resentymenty i frustrację. Populiści wyczuli narastające poczucie wyalienowania tych, którzy w ściganiu Zachodu pozostali w tyle i weszli w rolę ich obrońców.