Wiek XXI miał być stuleciem końca historii, a okazał się czasem jej wielkiego przyśpieszenia. Również dla Polski. Mieliśmy obserwować kolejne triumfy liberalnej demokracji i wolnorynkowej gospodarki, szerzenie się pokoju i stabilności. Widzimy ich przeciwieństwa. A to dopiero początek. Liberalny porządek międzynarodowy ulega rozkładowi. Powodem nie jest, jak często możemy usłyszeć, „szaleństwo” tego czy innego przywódcy, ale strukturalne zmiany w politycznej architekturze świata. Najważniejszą jest wielki wzrost potęgi Chin, połączony z zaprzęgnięciem przez nie globalizacji i międzynarodowych reguł liberalnych do pracy w pierwszym rzędzie na korzyść tego państwa-cywilizacji. To rozsadza świat, jaki znamy, niepokojąc amerykańskie elity i zmuszając je do szukania nowych rozwiązań politycznych. Leży u podstaw nowej zimnej wojny, która moim zdaniem trwa już od 2018 r.
Na drugim planie widzimy wielki – jeszcze większy niż rywalizacja supermocarstw ze stolicami w Waszyngtonie i Pekinie – trend przesuwania się względnej potęgi z Zachodu do Azji. Ta ostatnia coraz rzadziej przejawia kompleks niższości i chęć naśladowania Ameryki czy Europy, coraz częściej szuka – i znajduje – własne rozwiązania. Tymczasem stojący w obliczu największego od kilkuset lat wyzwania dla swojej globalnej roli Zachód, zamiast się konsolidować, coraz bardziej się dzieli. I to nie tylko wzdłuż granic kontynentów i państw, lecz także w obrębie społeczeństw. W Polsce wiemy o tym dobrze, ale przecież nie jest to tylko nasze doświadczenie. Raczej lokalna odmiana większego, cywilizacyjnego procesu. Jego częścią jest też wypalanie się liberalnej utopii, nie tylko jako sposobu organizacji ładu międzynarodowego, lecz także – wewnętrznego ułożenia zbiorowego życia. Bardziej wnikliwe badania nad ludzkim umysłem pokazały, jak niedostosowana do rzeczywistych możliwości człowieka była to wizja. Uporczywe próby przycięcia do niej społeczeństw skutkują renesansem plemienności i wieloma nowymi konfliktami politycznymi. Częścią wielkiej zmiany cywilizacyjnej jest też rewolucja technologiczna. Zmieniająca radykalnie nie tylko codzienną komunikację między nami, lecz także sposób prowadzenia wojen, politykę, może nawet – jak twierdził Marshall McLuhan – naturę człowieka. Przechodzimy przez kolejne fazy tej rewolucji bez większego namysłu nad jej istotą i skutkami, napędzając zyski wielkich korporacji i hołdując własnej wygodzie. A skutki są potężne, same w sobie stawiające pod znakiem zapytania przetrwanie liberalnej demokracji, utrzymanie spoistości społeczeństw, możliwość zrozumienia błyskawicznie zmieniającego się świata.
Tymczasem na planecie narastają nierównowagi gospodarcze, demograficzne, postępują zmiany klimatyczne. O ile jest raczej jasne, że na dłuższą metę nie do utrzymania jest model wymiany dóbr, w ramach którego żyjący ponad stan bogaci pożyczają pieniądze od oszczędnych biednych, by konsumować jeszcze więcej (i zadłużać się jeszcze bardziej), o tyle wielu innych zmiennych nie znamy. Czy czekają nas nowe Wędrówki Ludów? Czy dojdzie do – większego niż sam wielki renesans chińskiej mocarstwowości – buntu biednego globalnego Południa przeciwko bogatej Północy? Czy obecna pandemia COVID-19 otwiera na nowo erę chorób zakaźnych raz po raz pustoszących tak ubogie, jak zamożne kraje? Czy zimna wojna 2.0 nie wymknie się spod kontroli i nie przekształci się w wojnę gorącą? Pytań jest więcej. I gdy na szali leżą losy wielu milionów ludzi oraz całych państw, wydaje się oczywiste, że gros naszej aktywności powinno zostać skierowane na szukanie odpowiedzi. To zaś powinno oznaczać dowartościowanie wiedzy, zwłaszcza intelektualnej syntezy, zdolnej uchwycić istotę tych wielowymiarowych procesów, gdy eksperci poszczególnych dziedzin konsekwentnie odmawiają prośbom o wyjście poza swoją strefę komfortu.
Jednak zmian w tę stronę nie obserwujemy. Przeciwnie, tak jak przy nowszych modelach samochodów coraz trudniej znaleźć mechanika, który naprawi i silnik, i lusterko, tak wobec nowych wyzwań cywilizacyjnych i politycznych postępuje specjalizacja wiedzy, dzielącej się na coraz węższe dziedziny, z osobnymi instytucjami i autorytetami. Coraz mniej – zamiast coraz więcej – rozmawiającymi ponad podziałami. Politycy wydają się zbyt zajęci bieżącą walką o władzę, by wyjść temu wyzwaniu naprzeciw. Poddawane kolejnym wstrząsom finansowym media głównego nurtu ścigają się o krzykliwe tytuły, zamiast o głębię i szerokość spojrzenia. Rewolucja technologiczna, zamiast tworzyć nową cyfrową agorę, jak wielu chciało, jeszcze bardziej spłaszcza perspektywę, sprzyjając irracjonalnej agresji, plemienności, rywalizacji o uwagę. Na koniec dnia, w dobie bezprecedensowego dostępu do wiedzy, mamy pandemię fake newsów, dezinformacji, szumu informacyjnego.
Polska – w obecnej politycznej formie – jest dzieckiem liberalnego ładu międzynarodowego. Ładu, który już od lat ulega rozkładowi i odchodzi w przeszłość. Odzyskała niepodległość nie przede wszystkim ze względu na własny wysiłek, a dzięki rozgromieniu Związku Sowieckiego przez Amerykę, które zapoczątkowało najlepszą dla nas koniunkturę polityczną i gospodarczą od stuleci. Dominujące po 1989 r. elity wykorzystały ten złoty czas miernie. Uwierzyły w koniec historii, w „wieczny pokój”, w postpolitykę. Nie zbudowały ani sprawnego państwa, ani silnej armii, ani innowacyjnej gospodarki. Dopuściły do nieodwracalnego wyludnienia z wciąż – po wielu już latach trwania tego procesu – jednym z najgorszych wskaźników demograficznych na świecie. Do trendu biologicznego zaniku narodu. Dziś, gdy chyli się ku upadkowi liberalny porządek międzynarodowy, który Polsce dał niepodległość i niebłahy wzrost dobrobytu, a jej elitom politycznym – trzydzieści lat łatwego jak na standardy ostatnich kilkuset lat rządzenia, nadal grzęźniemy w co najwyżej drugorzędnych sporach. Podczas gdy walna część opiniotwórców usiłuje nas przekonać do poparcia tej czy tamtej partii, główne problemy kraju pozostają nierozwiązane, a największe wyzwania epoki tylko z rzadka i na prawach wyjątku przebijają się do świadomości szerszych kręgów obywateli. Zamiast walczyć o pozycję Polski w Eurazji w dobie tektonicznych zmian, trwonimy energię na ambicjonalne spory, mało produktywną agitację, obronę stref komfortu.
Kiedy Józef Piłsudski mówił, że „Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”, wyrażał nie tylko potrzebę chwili, ale głęboką prawdę o ówczesnej sytuacji geopolitycznej kraju. Najpierw walczącego o niepodległość pośród zmiennych konstelacji Wielkiej Wojny, potem zmuszonego owej niepodległości bronić w zakleszczeniu między większymi potęgami Niemiec i Rosji, raz po raz wracających do idei pożywienia się naszym kosztem. Pewien czas później (w roku 1925) Piłsudski mówił pułkownikowi Januszowi Głuchowskiemu: „Wy tej Polski nie utrzymacie. Ta burza, która nadciąga, jest zbyt wielka. Obecna Polska zdolna jest do życia tylko w jakimś wyjątkowym, złotym okresie dziejów (…), ja przegrałem swoje życie. Nie udało mi się powołać do życia dużego związku federacyjnego, z którym świat musiałby się liczyć”.
Przyszłość pokazała, że miał tu rację. Dzisiejszy koniec spokojnych czasów każe pytać o aktualność Marszałkowych przestróg. Od czego zależy niepodległość Polski? Co warunkuje jej powodzenie? Jakie mamy szanse w XXI wieku i jak je najlepiej wykorzystać? Polscy patrioci powinni nieustannie zadawać sobie te pytania, w ustawicznej gotowości do kwestionowania wczorajszych założeń i przekonań. Z jednej strony obrosła fatalizmem kwestia położenia geopolitycznego Polski ma cechy długiego trwania. Niezmiennie znajdujemy się na pomoście bałtycko-czarnomorskim, w Bramie Serca Lądu (Heartlandu), jak mówił Halford Mackinder, na pograniczu morskiego Rimlandu i bezkresu lądowej przestrzeni Eurazji. Ta zaś od dawna jest też obszarem ścierania się potęg politycznych, różnych cywilizacji, krążenia ludzi, kapitału, idei – we wszystkich kierunkach. W dającej się sensownie analizować przyszłości tak pozostanie. To, co czyniło w przeszłości nasz region geopolityczną „strefą zgniotu” (crush zone), z tak nieraz tragicznymi skutkami dla mieszkających tu ludzi, jest nieodłącznym składnikiem naszego położenia.
Z drugiej strony od pierwszej połowy XX wieku zaszły wielkie zmiany. Wciąż leżąc między Niemcami a Rosją, cieszymy się niespotykaną wcześniej słabością obu wielkich sąsiadów. Słaba wojskowo, kurcząca się demograficznie, pacyfistyczna i kupiecka Republika Federalna nie tylko nie może być dziś poważnym zagrożeniem, ale jest naszym sojusznikiem w NATO i UE. Rosja to blady cień sowieckiej, a nawet carskiej potęgi. Mimo wciąż bardzo poważnej siły wojskowej i politycznej czy ogromnego terytorium, cierpi na zacofanie, wyludnienie, narastające problemy wewnętrzne, coraz większą zależność od wielokrotnie potężniejszych Chin. Może ona zrównać Polskę z ziemią niewielką częścią swojego arsenału nuklearnego, może wywoływać poważne skutki swoimi czołgistami, hakerami i agentami, ale też – może być niezdolna powstrzymać wzrost naszego znaczenia w Eurazji. Gdyby miało do niego dojść.
Kiedyś nie do pomyślenia było, by tak odległe państwo jak Stany Zjednoczone było obecne wojskowo i politycznie w Europie Środkowej – dziś to oczywistość. Oczywistością jest dla nas Sojusz Północnoatlantycki i Unia Europejska. Wkrótce może się nią stać aktywna rola Chin w ważnych wydarzeniach w tym regionie. Zmiany geopolityczne ostatnich dekad osłabiły przekleństwo polskiego położenia między Niemcami a Rosją. Osłabiły – ale go nie zniosły. O czym musimy pamiętać, patrząc na słabnięcie Ameryki, NATO, na permanentny kryzys UE czy wzrost niemieckich wydatków wojskowych. Wielkie procesy polityczne rozgrywają się zwykle nie w perspektywach kadencji, a pokoleń. Jestem zdania, że XXI wiek, wśród gęstej mgły niepewności i niewiadomych, niesie dla Polski więcej szans niż zagrożeń. Zwłaszcza w obecnej fazie, gdy główne czynniki dobrej dla nas koniunktury geopolitycznej wciąż jeszcze trwają, a nowe – takie jak wzrost handlu euroazjatyckiego – już zaczynają nam służyć. Być może to arcyciekawe stulecie będzie okazją do historycznych przesunięć na polską korzyść, jakiej nie mieliśmy od stu lat, a nawet od początku XVII wieku. Nie oznacza to, podkreślmy, wolności od zagrożeń. Wciąż leżymy między Niemcami a Rosją i bardzo niemądrze byłoby przyjmować, że ich słabość potrwa wiecznie. To samo dotyczy dobrej koniunktury, siły USA, spokoju sąsiadów. Istnieje pewien zestaw zbiorowych dyspozycji politycznych, które odpowiadają zarówno za zdolność do neutralizacji historycznych zagrożeń, jak i za wykorzystanie szans. Mieszkając w „strefie zgniotu”, Polacy powinni dążyć do bycia lepiej zorganizowanymi niż Niemcy i lepszymi w uprawianiu Realpolitik niż Rosjanie.
To długa droga, do której dziś jesteśmy niegotowi, ale w którą kiedyś należy wyruszyć. Wyprawę trzeba poprzedzić analizą własnych sił i słabości oraz trasy na mapie: rozpoznaniem szans i zagrożeń, możliwych wariantów, potrzebnego zaopatrzenia. Zwłaszcza w tak ciekawych, niepewnych czasach jak obecne. Żyjemy w okresie przejściowym, międzyepoce poprzedzającej nowy ład. Jego kształt wykują ci, którzy są do tego chętni i zdolni. Bardzo bym chciał, byśmy znaleźli się wśród uczestników, a nie tylko widzów tego procesu.