Odpowiedź na proste pytanie (a te są najtrudniejsze) - „jak to możliwe?” być może znalazł Kurt Gödel. Niemal zupełnie zapomniany, szalony matematyk, który swoje pięć minut sławy miał za sprawą regularnych spacerów z Albertem Einsteinem. Obaj w czasie II wojny światowej i zaraz po niej, włóczyli się po Princeton spędzając czas na rozmowach, których był ciekaw cały świat nauki. Choć prawie nikt ich nie rozumiał. Dwóch żydowskich uciekinierów z podbitej przez III Rzeszę Europy sporo łączyło. Pragnęli przeniknąć tajemnice wszechświata i wątpili w to, co przekazywały im ludzkie zmysły. Bo prawda zwykle znajduje się daleko poza zasięgiem tak niedoskonałych instrumentów poznawczych.

Reklama

Spacery z Einsteinem

Zmęczonemu szaloną popularnością Einsteinowi brakowało wcześniej partnera do dyskusji, bo inni uczeni okazywali mu przede wszystkim uniżony szacunek, połączony z lękiem przed polemiką. Jedyny wyjątek stanowił Gödel, bo po prostu nie rozumiał zależności nakazującej przyznawać zawsze rację temu, kto jest sławny, powszechnie wielbiony i cieszy się niepodważalnym autorytetem. Być może działo się tak za sprawą choroby psychicznej. Ilekroć jakiś wybitny matematyk przyjeżdżał do Princeton, Gödel odmawiał wychodzenia z domu przekonany, iż zazdrosny konkurent będzie chciał go zamordować. Równie mocno bał się duchów oraz otrucia, dlatego żywił jedynie zupkami dla dzieci. Nie potrafił też akceptować logicznych sprzeczności. Starając się o amerykańskie obywatelstwo, przed egzaminem w sądzie w Trenton nauczył się na pamięć konstytucji USA. Wówczas odkrył w niej lukę prawną, pozwalającą na legalne wprowadzenie w Stanach Zjednoczonych dyktatury. Przed czym chciał koniecznie ostrzec egzaminującego go sędziego. Ów nie wierzył w to i w sądzie wybuchła karczemna awantura. Szczęściem dla matematyka towarzyszył mu Einstein. Jedynie dlatego, że rzucił wówczas na szalę swój autorytet, Gödel został obywatelem USA.

Reklama

„Przeszłość” i „przyszłość” są nie tylko rzeczami względnymi

Reklama

Cierpiący na manię prześladowczą człowiek okazywał się jedynym interesującym dla Einsteina rozmówcą. Po prostu nie rozumiał takiego bytu jak autorytet, zawsze szczerze wyrażał swe przekonania, a poza tym bez problemu pojmował niuanse teorii względności. Co więcej, Gödel potrafił przekładać ją na równania matematyczne oraz wyciągać z nich daleko idące wnioski. Choćby takie, że czas i przestrzeń tworzą jedność i ulegają zakrzywieniu pod wpływem grawitacji wprawione przez nią w nieustanny ruch wirowy. Dlatego „przeszłość” i „przyszłość” są nie tylko rzeczami względnymi, lecz mogą zwyczajnie nie istnieć, ponieważ czas w zależności od sytuacji biegnie nie tylko w różnym tempie, ale też zmiennych kierunkach. Podróże w czasie od „przyszłości” ku „przeszłości” nie powinny więc okazywać się niczym nadzwyczajnym. Tego ostatniego Einstein nie zamierzał łatwo zaakceptować, bo mogło oznaczać, iż czas w ogóle nie istnieje. Dyskutowali więc zawzięcie przez wiele lat, dzień za dniem spacerując po Princeton. Nie potrafiąc rozstrzygnąć, czy rację ma pogodny, lubiący wygody gwiazdor światowej nauki, czy ponury paranoik, zbyt aspołeczny, żeby zdobyć sobie medialną popularność.

Ten okrzyk w 2020 roku słychać było w Europie

Argumentem wskazującym, że bliżej prawdy mógł być Kurt Gödel jest okrzyk: „Jak to możliwe w XXI w.!”, który w roku 2020 słychać było, jak Europa długa i szeroka. Ten wyraz ludzkiego zdziwienia nie jest niczym nowym. Wcześniejsze pokolenia po wielokroć pytały „Jak to możliwe, żeby takie rzeczy działy się w XX!”, choćby w roku 1939, czy 1914. Identyczne pytanie zadawano w XIX stuleciu oraz wcześniej. Wraca ono, jak nigdy nie nudzący się szlagier, ilekroć kolejne pokolenie doświadcza faktu, iż powroty do przeszłości nie są takie znów niemożliwe. Ba! Im powszechniej umacnia się wiara, że czeka nas tylko postęp, tym łatwiej przytrafia się regres.

Z niejasnych powodów w mijającym roku doświadczyliśmy prawdziwej kumulacji podróży w czasie, skacząc od epoki do epoki. Niewątpliwie akceleratorem tych zdarzeń okazała się pandemia. W Europie i Ameryce Północnej epidemie, wzbudzające masowe obawy, przyniósł zaraz po II wojnie światowej wirus polio, a następnie na początku lat 80 AIDS. Jednak w obu przypadkach skala szerzenia się patogenu wśród ludzi okazywała znikoma w porównaniu z możliwościami wirusa SARS-CoV-2. Dlatego ów zafundował nam od razu podróż sto lat wstecz, gdy w latach 1918-1920 pandemia grypy hiszpanki przetoczyła przez cały świat. W sumie pochłaniając ok. 50 mln ofiar. Przy czym tamte rozmiary społecznych lęków i frustracji były daleko mniejsze od współczesnych. Stopień paniki, jakie osiągnięto obecnie, da się porównać z tym, jak reagowały rządy i obywatele bogatego Zachodu, gdy w 1830 r. rosyjscy żołnierze przywlekli z Azji do Europy cholerę. Lub półtora stulecia wcześniej, kiedy na Stary Kontynent zawitała ospa prawdziwa.

Obecne pokolenia zapoznają się więc z tym, jak wygląda codzienne życie w świecie bez skutecznych lekarstw i szczepionek, za to z kwarantannami oraz surowymi obostrzeniami sanitarnymi.

Zachód zaliczył podróż w czasie

Przy tej okazji Zachód zaliczył też podróż do czasów sprzed połowy XX w., gdy prawa i swobody obywatelskie nie stanowiły wartości uznawanych za nienaruszalne. Współcześni politycy na pewno zakonotują sobie w pamięci, że w imię dobra publicznego, posługując naprędce stanowionym prawem, można ubezwłasnowolnić całe społeczeństwo. Nie tylko zamykając je w domach, ale też ściśle reglamentując co wolno, a czego nie i to bez oglądania się, czy takie działania są aprobowane przez obywateli. Ważniejsze bowiem od ich zdania jest dla rządzących wsparcie mediów oraz wszelkiej maści autorytetów moralnych i naukowych. Gdy epidemia COVID-19 będzie już tylko wspomnieniem pamięć, iż lud można używać wedle własnego widzimisię, jak to robili niegdyś władcy w czasach oświeconego absolutyzmu, pozostanie wśród elit politycznych bardzo żywa. Zwłaszcza, gdy w kolejnych krajach wszyscy naocznie się przekonają, iż niezależnie od stopnia nasilenia ulicznych protestów, jeśli policja pozostaje wierna władzy i działa zdecydowanie, to zbuntowane masy nie mają szansy zmienić rządu. Znów, jak przed epoką wszechobecnych praw człowieka, jedyną bronią zwykłych ludzi staje się możliwa do użycia raz na kilka lat kartka wyborcza. Pod warunkiem, że uczciwie policzy się głosy. „Jak to możliwe w XXI w.!?” – ktoś mógłby zapytać.

Oczywiście ogół społeczeństw żywi nadzieję, że gdy epidemia dobiegnie końca, wrócimy z podróży w odległą przeszłość do bezpiecznego wieku XXI. Tyle tylko, że wszystko zostałoby po staremu, gdyby rządy, jak i społeczeństwa potrafiły przyznać, iż bywają zdarzenia, wobec których są bezradne. Takie choćby, jak zaskakujące pojawienie się śmiertelnego wirusa. Podobnie jak z trzęsieniem ziemi, czy wybuchem wulkanu, gdy zdarza się katastrofa niemożliwa do łatwego opanowania, ofiary są nieuchronne. Wówczas pozostaje jedynie minimalizowanie strat.

Jednak pogodzenie się z bezsilnością jest ostatnią z rzeczy możliwych we współczesnym świecie. Nawet otwarte przyznanie się do niej okazuje się zupełnie nie do zaakceptowania. W czasach pierwszej w dziejach transmitowanej na żywo pandemii nie zdobędą się na to rządzący, nie przyjmą tego do wiadomości rządzeni, nie wykażą żadnego zrozumienia media. To daje przedsmak szybkiego przeniesienia do przyszłości, w której poczucie bezpieczeństwa oferuje totalna kontrola. Oczywiście nie obywateli nad władzą, ponieważ skuteczna kontrola jest możliwa jedynie w drugą stronę. Wszelkie środki technologiczne ku temu już są, a pandemia dała powszechne przyzwolenie na wprowadzenie ich do codziennego użycia. W imię (jak zawsze) dobra publicznego. Tak z zamierzchłych epok wielkich epidemii możemy błyskawicznie wystartować w głąb obecnego stulecia. W tym ekspresowym przemieszczaniu się nie dostrzegamy już nawet niczego niezwykłego. Szybko przywykamy. Nawet oporny Einstein po jednym z ostatnich spacerów z szalonym Gödelem zanotował: „Dla tych z nas, którzy wierzą w fizykę ów podział na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jest jedynie iluzją, acz dość nieustępliwą”.