Magdalena Rigamonti: Pan ma z czego żyć?
Robert Górski: Mam.
Pytam, bo pana koledzy artyści...
Wiem, że są w różnych sytuacjach i mają ograniczone możliwości zarabiania. Jeden kolega dużo czasu spędzał w siłowni i nawet to, nawet tę radość mu odebrali. Drugi stał się autorem poczytnych kryminałów. Mam nadzieję, że pewnego dnia ktoś kupi prawa do sfilmowania książek i Przemek stanie się bogaty. A nawet bardzo bogaty, jeśli prawa kupi Hollywood. Przez te miesiące pandemii patrzyłem, jak w moich kolegach narastała frustracja, więc wymyśliłem „Sztab kryzysowy”, takie show w Polsacie.
Coś jak zasiłek.
Jesteśmy razem od 25 lat, więc muszę dbać o kolegów.
Znowu drwiąc z polityków, tym razem z premiera Mateusza Morawieckiego.
Żadne nazwiska nie padają.
Wiem, wiem.
Raz może było coś, co mogło go zidentyfikować. Grany przeze mnie bohater wziął na próbę rosyjską szczepionkę, bo chciał sprawdzić skutki uboczne – i przestał kłamać. Ale tylko do czasu wzięcia drugiej dawki.
Prywatnie pan nie nosi okularów w ciemnych oprawkach.
O, to jeszcze jedna rzecz, która może być pomocna w identyfikacji. Nasz show to coś na kształt posiedzeń rządu w dobie pandemii, odbywają w lesie, pod osłoną siatki maskującej. Premier stoi na czele sztabu kryzysowego i co tydzień rozwiązuje kolejny kryzys, bo przecież nasze państwo jest w stanie notorycznego kryzysu i przypomina rodzaj trwałej ruiny. Nauczyłem się tego sformułowania, będąc na zamku w Ogrodzieńcu, który jest właśnie trwałą ruiną albo kamieni kupą zlepioną w okazałą ruinę. Myślałem, że może będę tak krzywił usta jak premier Morawiecki, ale jak sobie poćwiczyłem i zdałem sobie sprawę, że będę musiał tak, z taką krzywą gębą być przez 12 min na scenie, to dałem sobie spokój.
Kiedy był pan Jarosławem Kaczyńskim, to cały czas się pan krzywił.
Łatwiej było. Siedziałem sobie za biurkiem, nie trzeba było się ruszać. Poza tym to było w internecie, tam można więcej, tam w zasadzie wszystko można.
A w telewizji nie, bo jest cenzura?
...
Czy pan się sam cenzuruje?
Nie chodzi o to, że powiem za dużo, ale o to, by nie być zbyt brutalnym i prostackim. Pilnuję siebie, by to, co robię, miało formę przynajmniej lekko zniuansowaną. Choć czasem mam wrażenie, iż publiczność chce dosłowności. Wielokrotnie znajomi, którzy oglądali „Ucho Prezesa”, suflowali mi, że powinienem powiedzieć wprost, że „Kaczyński to ch...”. Byliby zadowoleni, bo w ten sposób ich szeregi powiększyłyby się o jeszcze jednego człowieka. Mnie sporo rzeczy w polityce irytuje i nigdy nie będę za PO czy za PiS, tylko zawsze będę miał na pieńku z władzą. Niby nic szczególnego, ale trudne do przełknięcia dla wielu.
Jak pan skończył grać Kaczyńskiego, to Morawiecki był naturalnym wyborem.
Tak, choć premier jest mniej znaczącą figurą niż Tusk, którym byłem, i Kaczyński, którym też byłem. Jest wykonawcą woli prezesa, więc nie ma szczególnych cech osobowościowych. Raczej jest jednym z masy, którego prezes wyciąga, bo jest mu akurat w tej chwili potrzebny.
Co pana w tej polityce najbardziej interesuje?
Zawsze mnie ciągnęło do polityki, może dlatego, że czułem się odpowiedzialny za ten kraj nasz wspólny. I jakoś nie mogę zostawić bez komentarza tego, co się dzieje. W ten sposób pomagam sobie tutaj żyć. Może daję ludziom ulgę, może oni w dużej mierze myślą tak jak ja, tylko nie mają szansy powiedzieć tego na głos? Może jestem reprezentantem tego normalnego środka, który zazwyczaj siedzi cicho? Bo przecież najgłośniej słychać radykałów. A ja jestem przeciwnikiem zarówno prawicowego, jak i lewicowego obskurantyzmu, wobec tego mam wrogów po jednej i po drugiej stronie. I może dlatego ludzie nie mogą się dogadać, kto bardziej mnie nie znosi, czyj właściwie jestem. W związku z tym robię najgorszą rzecz na świecie, czyli jestem niczyj. Nie opowiadam się po żadnej stronie. Zawsze będę przeciwko każdej władzy. Czyli nigdy, jak mówi żona, nie dostanę medalu od prezydenta, bo zawsze ten obśmiany przeze mnie człowiek nie odważy mi się czegoś wręczyć. No chyba że na początku kadencji. Wtedy jeszcze ma szansę z czystym sumieniem mi coś dać. Nie, nie upominam się.