W naszej zbiorowej psychice nastąpiło całkowite odwrócenie postaw. Od niegdysiejszej bezgranicznej ufności w dolara, traktowanego w opozycji do złotego jako "pieniądz prawdziwy", po dość lekceważący stosunek do obcych walut zasługujących nie na to, aby je gromadzić, ale korzystać z ich słabości, zaciągając w nich tańsze z roku na rok pożyczki. Wprawdzie z potęgi złotówki byli trwale niezadowoleni eksporterzy, a czasami także niektórzy ekonomiści, upatrujący w niej blokadę szybszego wzrostu, jednak wbrew nim - jako wspólnota - przeżywaliśmy coś na kształt mocnej, acz niewykrzyczanej głośno satysfakcji. Imponował nam wzrost wartości naszych zarobków, zaczęło się nam naprawdę podobać za granicą, czuliśmy przyjemność, kupując legendarnego niegdyś dolara po dwa złote.

Reklama

Zjazd złotego dał nam po raz pierwszy realnie odczuć kryzys. Jeszcze niedawno, kiedy świat trząsł się od strasznych wieści, sądziliśmy, że kłopot u nas mogą mieć ci, którzy starać się będą o trudniejszy i droższy kredyt na nowe mieszkanie. To by znaczyło, że burza przetoczyła się obok Polski. W takim przekonaniu próbował nas też utrzymać bardzo optymistyczny rząd. Zresztą trudno o to mieć doń pretensje - starał się burzy nie przyspieszać i nie pogłębiać. Ale teraz musimy przyjąć do wiadomości, że wycofywanie kapitałów z tzw. wschodzących rynków i przenoszenie ich do Ameryki, w której dawno już nie można było tak tanio zainwestować, wciąga niestety takie kraje jak Polska coraz głębiej w pobliże oka cyklonu. Niektórzy ekonomiści piszą nawet o drugiej fazie kryzysu, skoncentrowanej na krajach takich jak my, będących ciągle na dorobku. Nie jest łatwo się przyzwyczaić do świadomości, że od dwóch dni zarabiamy mniej o dobrych parę procent. I nie mamy, bo nie możemy mieć pewności, co nas czeka dalej.

To jest właściwy moment do zapowiadanego od dawna i konfliktowego dotąd zebrania Rady Gabinetowej. Widać, że władze niektórych państw o "wschodzących rynkach" tracą zimną krew. Lewicowy rząd Argentyny właśnie nacjonalizuje fundusze emerytalne, dla łatania finansów rządowych ryzykując emeryturami obywateli. Węgierski bank nieroztropnie podnosi cenę własnej waluty, wpychając gospodarkę w recesję. U nas tymczasem (obym tylko nie chwalił dnia przed zachodem słońca!) jakby zwiększyła się nadzieja na wzrost powagi i odpowiedzialności.

Czego wobec tego oczekiwałbym dziś od rządu? Najpierw - by wydał swoim hunwejbinom choć na krótki czas zakaz zaczepiania prezydenta i prezesa NBP. Dalej - by przed posiedzeniem Rady Gabinetowej przyjął harmonogram przystąpienia Polski do Europejskiej Unii Monetarnej i rzetelnie, acz nieustępliwie przedstawił go prezydentowi. Rada Gabinetowa bez tego harmonogramu nie ma bowiem większego sensu. I w końcu - by wbrew obawom sąsiadów (m.in. Czech) życzliwie i kompetentnie zainteresował się wypracowywanym przez unijną komisję de Larosiere’a planem powołania europejskiego nadzoru finansowego. To byłby dzisiaj - w przeciwieństwie do mitycznego eurotraktatu - realny wkład, jaki proeuropejski rząd może wnieść w praktyczne pogłębienie Unii.

Od prezydenta i związanej z nim opozycji oczekiwałbym przyspieszonego namysłu nad celowością szybkiego wejścia do strefy euro. Albowiem w tej sprawie pozostają w mocy stare argumenty o zmniejszeniu kosztów w gospodarce, o zachęcie inwestycyjnej i o możliwości swoistego "eksportu" części deficytu do krajów utrzymujących swe rezerwy w walucie europejskiej.

Ale pojawił się argument nowy, nieoczekiwany i z tego gatunku, na który PiS i prezydent wydają się wrażliwi. Potrzebujemy większej pewności wartości naszych zarobków i oszczędności - bez której nie ma mowy o narodowym optymizmie, polskiej pewności siebie, poczuciu dumy albo siły.