Przypadek skuteczności Rostowskiego w kwestii euro unaocznia, jak wielkie znaczenie ma posiadanie jasnych i przemyślanych idei i celów, sprzęgnięty z kompetencją w argumentacji. W polityce grzęznącej w bezideowym oportunizmie - taki przypadek działa, jak nagły powiew świeżego powietrza. Także - co widzieć mógł wczoraj każdy - na prezydenta Lecha Kaczyńskiego czyniącego wyznanie, iż dobrze, aby Polska dziś miała perspektywę przyjęcia euro.
Zdarzenia dwóch ostatnich dni uświadamiają także, jak niewiele trzeba, aby przywrócić polityce tak bardzo zdegradowaną w ostatnim czasie wartość. Wystarczy jasny cel wyposażony w logiczną drogę dojścia oraz korekta taktyki rządu wobec prezydenta i opozycji - aby efekty były natychmiastowe. Dobra polityka państwowa wypiera złą politykę partyjną. Czasem aż trudno uwierzyć, że lepiej może być tak łatwo. Zwłaszcza prezydenta warto po prostu angażować we współodpowiedzialność za rządzenie. Owszem, dwugłowa egzekutywa jest produktem wyjątkowo kiepskiej myśli konstytucyjnej lat 90. Ale póki ta zła konstytucja obowiązuje - umożliwia ona Lechowi Kaczyńskiemu skuteczną egzekucję prawa do partycypacji we władzy. Zaś najgłupszymi doradcami premiera są dziś ci (także publicyści), którzy podpowiadają mu, że jego najświętszym obowiązkiem jest codzienna walka z rzekomym ustawicznym i pełzającym konstytucyjnym zamachem stanu ze strony prezydenta. Jest to podpowiedź dawana nie przez myśl, lecz przez złą emocję.
Wtorkowe otwarcie nie przesądza jednak ani tempa, ani jakości polskiej drogi do euro. Dlatego po dobrze przeprowadzonej Radzie Gabinetowej następnym krokiem winien być rządowy wniosek o przeprowadzenie referendum w tej sprawie. Tym bardziej że, jak wynika z rządowej mapy drogowej, jest na to czasu pod dostatkiem. Pozytywna decyzja narodu rozstrzygnie bowiem definitywnie te właśnie wątpliwości, jakie w delikatnej formie podnosił we wtorek prezydent. Czyli - jak mówił - "wątpliwości związane ze statusem materialnym części obywateli". Obawą prezydenta jest wpływ euro na standard życia zwykłego człowieka. Tej obawy z definicji nie może rozwiać ani rząd, ani żaden ekspert. Może to uczynić tylko każdy z nas - zwykłych ludzi - osobiście przy urnie referendalnej. I nie ma co się obawiać dotlenienia w toku kampanii nacjonalistycznych fanatyków. Referendum dowiedzie raczej ich całkowitej marginalizacji.
Ale referendum nad szybkim wejściem do strefy euro potrzebne jest także ze względu na zewnętrzny potencjał polityczny państwa. Żyjemy w takiej Europie, w której zdecydowana większość narodów żywi narastającą niechęć do wszelkich form europejskiego uniwersalizmu. Defensywne w większości rządy cichcem (jak w Anglii) albo fortelem (jak we Francji) wciskają własnym narodom źle skonstruowany eurotraktat. Bruksela co rusz musi się uginać pod żądaniami narodowych protekcjonizmów. Strach ogarnia liderów Europy na myśl o reakcji ich wyborców na przyjęcie kogokolwiek nowego do Unii. Tymczasem u nas po wtorkowym otwarciu rysuje się perspektywa narodowego poparcia dla dobrej formy głębokiej integracji, jaką jest unia monetarna. I choć referendum jest postulowane dziś przed PiS - spodziewać się można, że w rezultacie nie tylko wyprostuje i oświetli gabinetowi Donalda Tuska prostą i krótką drogę do euro, ale wzmocni także mandat do definiowania przez polski rząd na arenie unijnej europejskich wartości i europejskiego interesu. Bez dotychczasowej nieśmiałości i polskiego kompleksu.