Józef Czapski

Malarz, eseista, w I wojnie światowej walczył przez moment jako poddany cara. Podczas II wojny światowej jako wysłannik rządu londyńskiego szukał zaginionych polskich oficerów, przekazując jako pierwszy polskim władzom na uchodźstwie informację, że oficerowie zostali najprawdopodobniej zamordowani z rozkazu Stalina. Misję tę opisał w jednej ze swoich najciekawszych i najbardziej poruszających książek - "Na nieludzkiej ziemi".

Reklama

Miałem dość wyjątkową okazję - czy raczej zaszczyt - poznać Czapskiego na parę lat przed jego śmiercią. Zostałem nawet wówczas jego sekretarzem. To dumne określenie oznaczało po prostu czytanie dwa razy w tygodniu, po półtorej godziny, niewidzącemu już i nieruszającemu się z łóżka w pokoiku na piętrze willi w Maison-Laffitte Czapskiemu fragmentów jego własnych esejów i wspomnień, które on bardzo żywo komentował, najczęściej przypominając sobie najdrobniejsze szczegóły opisanych przez siebie wydarzeń i sytuacji sprzed wielu lat. Za tę pracę, zorganizowaną przez Wojtka Sikorę i opłacaną z funduszu Polculu (fundacji wspierającej niezależną kulturę w Polsce i na emigracji), dostawało się nawet kilkaset franków miesięcznie, co było dla świeżego emigranta sumą naprawdę znaczącą.

Spotkanie z Czapskim stało się jednak dla mnie doświadczeniem cennym z jeszcze jednego powodu. Z Krakowa lat 80. przyjechałem do Francji kompletnie zdziczały. Nie wierząc ani w Polskę jako kraj wielkiej legendy i marnej rzeczywistości, ani w ludzi jako gatunek, ani nawet w siebie. Czytane przeze mnie w emigracyjnych lub podziemnych wydaniach eseje i wspomnienia Czapskiego uważałem za przesłodzone. Ich autor za bardzo wierzył w ludzi jak na kogoś, kto przeżył to, co przeżył i widział to, co widział. W moim ówczesnym stanie podejrzewałem go o manierę albo hipokryzję. Tymczasem komentarze do kolejnych epizodów z własnego życia, jakich musiałem całymi godzinami od Czapskiego wysłuchiwać, przekonały mnie, że on naprawdę myślał tak jak pisał. Rzeczywiście był niespotykaną krzyżówką tołstojowca i ostatniego środkowoeuropejskiego arystokraty. To odkrycie zmieniło zarówno moją ocenę jego pisarstwa, jak też kazało mi się zastanowić nad własnym zdziczeniem. Pod wpływem Czapskiego nieomalże uwierzyłem w ludzi. Nawet do siebie zacząłem mieć nieco większe zaufanie, choć w tym akurat wypadku byłem zbyt łatwowierny.

Reklama

Od Czapskiego miałem też okazję usłyszeć jego słynną anegdotę o przeżytym przez niego na froncie I wojny światowej tołstojowskim przewrocie duchowym, w wyniku którego stał się konsekwentnym pacyfistą i porzucił armię, aby trafić do komuny tołstojowców w Sankt Petersburgu. Czapski opowiadał, jak spędził całą noc z oficerami swojej dywizji, pijąc z nimi wódkę i przekonując do wielkości myśli Lwa Tołstoja. Nad ranem został przez nich serdecznie pożegnany i odprowadzony na pociąg, co umocniło w nim wiarę w człowieka, kórej nie utracił przez resztę XX w.

Kiedy wiele lat po wysłuchaniu tej historii próbowałem ją powtórzyć Pawłowi Hertzowi, uświadomił mnie, że była to ulubiona anegdota Czapskiego, opowiadana przez niego każdemu, przy każdej okazji. Kiedy Czapski opowiedział ją Hertzowi, jakieś ćwierć wieku wcześniej niż mnie, ten wysłuchał jej cierpliwie do końca, po czym powiedział: "Józiu, gdybyś nie nazywał się von Hutten-Czapski, tylko - dajmy na to - Szloma, to nad ranem twoi kochani oficerowie nie odprowadziliby cię na pociąg do Sankt Petersburga, ale postawili pod stjenku i rozstrzelali". Na co Józef Czapski otworzył szeroko swoje piękne jasnobłękitne oczy i z całkowicie szczerym zdumieniem człowieka wierzącego w dobro zapytał: "Naprawdę tak myślisz, Pawełku?". O ile anegdota Czapskiego uczyniła mnie prawie tołstojowcem, komentarz do niej autorstwa Pawła Hertza przywrócił mnie do poziomu gdzieś tak mniej więcej pascalowskiej mizantropii.

Ludwik Dorn

Reklama

W młodości harcerz i hipisujący kontestator. W obu wcieleniach wróg półśrodków i hipokryzji. W harcerstwie należał do niepodległościowej drużyny Czarna Jedynka uznanej przez władze za wylęgarnię wrogów ustroju. Z kolei jedna z anegdot pozwalających go sobie wyobrazić w fazie kontestacyjnej głosi, że przechodząc kiedyś wraz z grupą długowłosych przyjaciół obok witryny sklepu z dewocjonaliami, wskazał na wystawione tam efektowne pozłacane tabernakulum, informując, że jest to mikroskop, przez który katolicy potrafią zobaczyć Boga.

Po przełomie 1989 r. zachował zarówno cnoty harcerskie (lojalność i odwaga), jak też skłonność do kontestacyjnej transgresji ("wykształciuchy"). Bardzo długo - mimo pierwszego małżeństwa - był mizoginem, co zaskarbiło mu pełne polityczne zaufanie ze strony Jarosława Kaczyńskiego. Nazywany trzecim bliźniakiem, ponieważ nie sposób było wyobrazić sobie jego konfliktu z braćmi Kaczyńskimi. Kiedy jednak zdecydował się porzucić Jarosława Kaczyńskiego dla innej kobiety, padł ofiarą namiętnej zemsty prezesa.

Jako dziennikarz miałem z nim przygodę jedną, ale za to taką, której nie sposób zapomnieć. Dorn był wówczas ministrem spraw wewnętrznych i administracji, choć już w niełasce u Kaczyńskich, co jakoś tłumaczy jego ówczesne rozdrażnienie. Ja natomiast organizowałem inteligencką dyskusję dla "Europy" na temat "Wieszania" Rymkiewicza, w której udział mieli wziąć Ludwik Dorn, Jan Rokita i Marcin Król. Na pół godziny przed rozpoczęciem debaty otrzymałem telefon od asystenta Dorna, że pan minister nie przyjedzie. Dlaczego? Bo niemiecka korporacja Axel Springer obraziła urząd ministra Rzeczpospolitej. Dlaczego? Otóż na kilka godzin przed debatą minister wysłał agentów BOR po cywilnemu, żeby anonimowo rozpoznali teren. Agenci dotarli tylko na portiernię, dalej nie przepuściła ich pani cieciowa, bo się nie przedstawili. Więc terenu nie rozpoznali i wrócili do ministerstwa, informując Dorna o napotkanym oporze. Minister moich wyjaśnień nie przyjął - że wystarczyło odtajnić misję i zadzwonić, żebyśmy oficerów BOR do redakcji sami z honorami wpuścili. Udziału w debacie nie wziął, w związku z czym przebiegła ona w składzie kadłubowym. Jednak tydzień później Dorn udzielił mi wywiadu - tym razem w siedzibie kancelarii premiera, bo na teren "niemieckiej firmy", która go obraziła, postanowił już więcej nie wkraczać - który także zaliczam do najbardziej interesujących i niezwykłych w całej mojej dziennikarskiej karierze.

Paweł Hertz

Poeta, eseista, tłumacz. Po przerwaniu, z przyczyn obyczajowych, nauki w gimnazjum, uczył się dalej, jeżdżąc po Europie dzięki funduszom jego mieszczańskiej rodziny, która - jak wiele innych rodzin żydowskich - w znacznej części nie przeżyła wojny. Przed rokiem 1939 dandysował i komunizował, wieszcząc w Ziemiańskiej rychłą rewolucję społeczną i pogromy narodowościowe. Aresztowany w 1940 r. we Lwowie przez władze sowieckie trafił do łagru. Kiedy tam dotarł, NKWD w ramach reedukacji polskiego inteligenta poinformowało tamtejszych kryminalistów, zeków, że Hertz jest homoseksualistą, co nie ułatwiło mu życia. Wydostał się z łagru jako członek Związku Patriotów Polskich i wrócił do Polski. Po roku 1945 pisał w "Kuźnicy", ale w miarę budowania w Polsce socjalizmu i zaostrzania się walki klasowej on się nie zaostrzał, ale w latach 50. prawie zamilkł, aby po październikowej odwilży 1956 r. stać się pierwszym kulturowym konserwatystą w PRL. Zachwycony polskim romantyzmem i polskim ludem. Sam byłem świadkiem jego pełnej nieporozumień rozmowy z gospodarzem budynku na Nowym Świecie, w którym Hertz do śmierci mieszkał. Gospodarz domu, jako prawdziwy wielopokoleniowy warszawiak urodzony na Pradze, strasznie narzekał przy Hertzu, o którym wiedział, że ten kobiet także nie lubi, na swoją żonę, która była ze wsi. Hertz zapałał jednak niespodziewanym entuzjazmem i zaczął całkiem szczerze zachwycać się przy cieciu dobrocią i szlachetnością wiejskiego ludu. Gospodarz domu odszedł głęboko urażony, międląc pod nosem jakieś praskie przekleństwa. Przekonany, że "pan z niego kpi", co oczywiście nie było prawdą.

Przez mieszkanie Pawła Hertza przeszło kilka pokoleń konserwatystów młodszych od niego. Jedni uczyli się od Hertza wyłącznie miłości do polskiego ludu, inni tylko ironii i subtelnego snobizmu, co sprawiło, że ostatecznie Paweł Hertz nie miał żadnych prawdziwych naśladowców. Doświadczenia XX w., które dotknęły go osobiście, doprowadziły go do przekonania, że - po pierwsze - do rządzenia Polską nadaje się wyłącznie SLD, bo ono się tego zawodu przez poprzednie pół wieku solidnie nauczyło. Po drugie - to, co się dzieje w Polsce, i tak zależy wyłącznie od tego, co się dzieje w Rosji. Pamiętam, jak w reakcji na podaną w telewizyjnych wiadomościach informację o wyborze Putina Hertz stwierdził z ponurym fatalizmem: "Teraz w Warszawie też wszystko się zmieni". Oczywiście miał rację, ale - jak na razie - tylko do pewnego stopnia.

Jakub Karpiński

Socjolog, politolog, opozycjonista. Gdyby oświeceniowy, ew. pozytywistyczny rozum produkował anioły, tak jak produkują je dość masowo trzy wielkie religie monoteistyczne, Jakub Karpiński byłby jednym z nich. Może nawet przypadłaby mu rola archanioła, bo na nią zasłużył. Ponieważ jednak oświeceniowy rozum nie produkuje aniołów, a jedynie krytycznych intelektualistów, jednym z nich stał się właśnie Jakub Karpiński. Był też inteligenckim autorytetem, nawet jeśli jego charyzma była zbyt subtelna, żeby dostrzegli ją tacy zawodowi wyznawcy autorytetów jak Jacek Żakowski czy Tomasz Lis.

Karpińskiego cechowały doskonałe maniery i pewne skrępowanie wynikające z licznych narzuconych samemu sobie ograniczeń, których w większości przestrzegał. Główny oskarżony w procesie "taterników", czyli ludzi, którzy stworzyli kanał przerzutowy bibuły do PRL przez Czechosłowację. Był autorem znanego drugoobiegowego poradnika, jak zachować się w śledztwie. Autorem wyjątkowo wiarygodnym, bo przeszedł do legendy jako człowiek, który konsekwentnie odmawiał składania zeznań. Jednocześnie nigdy nie pozwolił sobie na publiczne ocenianie ludzi, którzy w śledztwie zeznawali, nawet jeśli ich zeznania obciążyły jego samego.

Nie lubił patosu, nie kreował się na męczennika. Za to każda z jego uszczypliwości warta była pamfletu Woltera, choćby z racji precyzji. Np. wypowiedziana przez niego kiedyś uwaga na temat Adama Michnika, którego Jakub Karpiński znał od czasów, gdy Michnik był licealistą: "Nigdy nie widziałem, aby chociaż na jedną chwilę przestał myśleć o własnej autopromocji".

Sam Jakub Karpiński zdolności do autopromocji żadnej nie posiadał. Przez wiele lat wymuszaniem na nim publikacji artykułów i książek zajmowała się Irena Lasota, z którą w latach 80. mieszkał, działał i pracował w niedużym mieszkanku w bloku położonym w sercu chińskiej dzielnicy Paryża. Naprzeciwko wielkiego azjatyckiego supermarketu, z którego przez całą dobę dobiegały najbardziej zdumiewające zapachy.

Podczas pogrzebu Jakuba Karpińskiego na warszawskich Powązkach odprawiający nabożeństwo żałobne o. Jacek Salij oficjalnie poinformował zgromadzony w kościele Boromeusza kwiat warszawskiej inteligencji, że Jakub Karpiński w ostatnich chwilach życia się nawrócił. Wielu obecnych na pogrzebie przyjaciół i znajomych Karpińskiego, którzy znali go jako racjonalistę, pozytywistę, agnostyka, a w każdym razie osobę niezwykle powściągliwą w kwestiach światopoglądowych, nie najlepiej przyjęło to publiczne ogłoszenie przez instytucję sukcesu w dziedzinie połowu dusz w sytuacjach granicznych. Nawet ja, mimo że stałem wówczas bardziej po stronie wiary niż rozumu, nie byłem podniesiony na duchu misyjnym chwytem ojca Jacka Salija. Wydał mi się skrajnie pozbawiony bezinteresowności.

Bogdan Klich

W latach 80. studiował jednocześnie medycynę, ze szczególnym zainteresowaniem psychiatrią, i historię sztuki. Suma obu tych zainteresowań czyniła z niego raczej typowego przedstawiciela krakowskiej bohemy niż przyszłego szefa resortu siłowego, nawet w rządzie Platformy. Jako temat swojej pracy dyplomowej Klich wybrał twórczość Jeana Dubuffeta - jednego z najwybitniejszych artystów współczesnych w szczególny sposób zainteresowanego schizofrenią.

O tym, że Klich - pomimo inteligenckiego wyglądu - potrafi być twardy, przekonałem się zupełnie niespodziewanie, kiedy po jakiejś rocznicowej manifestacji pod Wawelem znaleźliśmy się przypadkiem we wspólnej, chyba dziesięcioosobowej celi w podziemiach komendy MO przy rondzie Mogilskim. To znaczy ja znalazłem się tam przypadkiem, jako jeden ze zgarniętych hurtowo do milicyjnej budy manifestacyjnych gapiów, podczas gdy Klich, jako jeden z aktywniejszych działaczy ruchu Wolność i Pokój, prawdopodobnie tę manifestację współorganizował. Dziesięcioosobowa cela wypełniona ludźmi z łapanki - począwszy od wystraszonych licealistów, aż po emerytów w stanie przedzawałowym - to nie jest miejsce sprzyjające intelektualnemu skupieniu. Jedni pensjonariusze są w depresji, inni histeryzują. Tymczasem Klich, zachowując kliniczny spokój, podjął się wtedy z powodzeniem roli więziennego psychoterapeuty. Po jakiejś godzinie od zatrzymania uspokoił atmosferę w celi na tyle, że pozostałe 48 godzin stały się dla wszystkich czystą formalnością.

Tuż przed ustrojowym przełomem Klich założył drugoobiegowe pismo literackie "Tumult". Wciąż bardzo bohemiczne, pełne awangardowych wierszy, fragmentów prozy i zapisów dyskusji o literaturze. Potem przez wiele lat marnował czas w Unii Wolności, żeby ostatecznie przeżyć w Platformie. Z europarlamentu powrócił do MON. Całkiem świadomie wybrany przez Tuska na to stanowisko, zbyt ważne, mogące być odskocznią do ataku na stanowisko lidera, by powierzać je komuś w partii wpływowemu. Tymczasem Klich to człowiek bez własnej frakcji i bez silnej pozycji w Platformie. Trochę tak jak Sikorski w MSZ, choć Sikorski jest trochę zbyt popularny, aby czuć się naprawdę bezpiecznie.

Kiedy nazwisko Klicha pojawiło się na dziennikarskiej giełdzie ministrów, którzy mogą utracić stanowisko w ramach kolejnej rekonstrukcji rządu, wybrał taktykę w naszej sytuacji najrozsądniejszą. Mocniej zaangażował się w wojnę z PiS. W ciągu jednego dnia zgłosił wtedy do prokuratury wniosek w sprawie przestępstwa popełnionego przez PiS-owską komisję likwidacyjną WSI oraz poinformował o przyznaniu orderu pilotowi wojskowemu, który odmówił prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu lądowania w Tbilisi. Na swoim stanowisku oczywiście pozostał.

Jacek Kurski

Nawet ci, którzy nazywają go bulterierem, pozostają pod jego urokiem. Walczy o sprawę z podwórkową godnością. Zmienił kiedyś kształt listy wyborczej swojej ówczesnej partii w toalecie biura wyborczego, w którym miał tę listę zarejestrować.

Jarosław Kaczyński wystawiał go do destabilizowania Tuska trochę na podobnej zasadzie, na jakiej Palikot wystawia się dzisiaj do destabilizowania Lecha Kaczyńskiego. Skutecznie blokował Niesiołowskiego, dopóki na tym froncie nie postanowił go zastąpić sam Jarosław Kaczyński - z nieporównanie gorszym rezultatem dla partii. Miałem pewne wątpliwości co do metody politycznej Jacka Kurskiego, ale mój do niego stosunek zmieniła kompletnie przygoda z europejskim orędziem Lecha Kaczyńskiego. Prezydent, który przeraził się negatywną reakcją opinii publicznej na swój eurosceptyczny manifest ozdobiony mapą Rzeszy i parą gejowskich małżonków z Kanady, postanowił uczynić odpowiedzialnym za własną wpadkę Jacka Kurskiego. Dowiedzieliśmy się wówczas, zupełnie oficjalnie, że prezydent nie znał kształtu własnego orędzia do narodu, bo "Kurski je wyprodukował i Kurski je do telewizji zaniósł". Jacek Kurski przyjął na siebie pełną odpowiedzialność za polityczny błąd Lecha Kaczyńskiego. Bulterier okazał bez porównania większą klasę niż jego pan.

Stanisław Michalkiewicz

W stanie wojennym, po złożeniu pierwszego numeru literackiego pisma "Wezwanie", Tomasz Jastrun nie był w stanie znaleźć nikogo, kto chciałby zaryzykować złamanie przepisów stanu wojennego i nielegalnie wydrukować obszerny zbiór zaangażowanej politycznie prozy i poezji autorstwa znanych polskich literatów. Wreszcie zgłosił się do niego - jak wspomina Jastrun - "młody, sympatyczny człowiek o nieco ludowym wyglądzie" i stwierdził, że on i jego ludzie "to" wydrukują. Jastrun oddał mu teksty z ciężkim sercem, bojąc się, że już ich więcej nie zobaczy. Tym młodym sympatycznym człowiekiem był Stanisław Michalkiewicz, który nie tylko "Wezwanie" wydrukował, ale nawet znaczną część nakładu rozkolportował. Trafił zresztą za to do więzienia, stając się jednym z pierwszych w stanie wojennym męczenników polskiej literatury drugoobiegowej.

Człowiek zdecydowanie zbyt dowcipny i zbyt inteligentny jak na swoją antyżydowską manię, która ewidentnie zaszkodziła jego umysłowości i popsuła poczucie humoru, nawet jeśli dzięki niej mógł się stać felietonistą pewnego wpływowego radia.

W gorszych czasach Janusza Szpotańskiego, kiedy autor "Opery" i "Towarzysza Szmaciaka" przestał już być ulubieńcem opozycyjnego salonu, a sam salon przestał być opozycyjny i stał się salonem władzy, Michalkiewicz dostarczał do kawalerki Szpota przy al. Jana Pawła II najlepsze alkohole - łącznie z naprawdę wielogwiazdkowymi koniakami. Pytany, skąd ma na to pieniądze, odpowiadał, że tygodnik "Czas najwyższy", którego był wówczas redaktorem, odnosi bezprecedensowe rynkowe sukcesy.

Radosław Sikorski

To cud, że do tej pory przeżył. Jest dziwakiem w świecie polskiej polityki. Wyjechał z kraju zbyt wcześnie, na zbyt długo, wrócił za późno, żeby mieć tu swoją frakcję, swoje towarzystwo, swoje lobby, a nawet grupę społeczną, która znajdzie w nim swojego reprezentanta. Polityce przypatrywał się w Anglii, gdzie u przedstawicieli klasy politycznej dobrze widziana jest kontrowersyjność z elementami dziwactwa, a także posiadanie "niewyparzonej gęby". W Polsce, gdzie szczególnie w drugim szeregu polityki partyjnej najbardziej ceniona jest estetyka szarej myszy, Sikorski - ze swoją urodą przedwojennego amanta filmowego, która naprawdę podoba się kobietom - ciągle wystaje z szeregu. Kiedyś widziałem go podczas "kąpieli w tłumie" na jego macierzystym terenie, niedaleko Nakła pod Bydgoszczą. Najbardziej zafascynowaną Sikorskim grupą społeczną okazali się miejscowi harleyowcy, którzy zaparkowali swoje motory dookoła kawiarnianego ogródka i tłumnie obstąpili jego stolik, bo każdy chciał się z nim fotografować. Ale przecież harleyowcy to także grupa społecznie wyobcowana i mniej liczna niż typowi wyborcy polskiej prawicy, a nawet PSL czy SLD, i to w najgorszych dla Sojuszu czasach.

Ale właśnie dlatego, że Sikorski nie ma i nie może mieć własnej partii, a nawet frakcji, doskonale nadaje się do obsady ministerstw, które w każdych innych rękach byłyby niebezpiecznym narzędziem do zdetronizowania lidera własnej partii. Tusk to na razie rozumie, rozumiał to do pewnego momentu Jarosław Kaczyński, chyba tylko Lech Kaczyński niczego nie rozumiał ani przez chwilę. W PiS gwoździem do trumny Sikorskiego stała się okładka "Przekroju" przedstawiająca go jako potencjalnego kandydata prawicy na prezydenta. Tego już Lech nie wytrzymał, ale w ten sposób Piotr Najsztub stał się przez moment kadrowym braci Kaczyńskich. Sikorskiego zastąpił wówczas Szczygło, klasyczny reprezentant "skrzywdzonych i poniżonych", którzy cieszą się absolutnym, wręcz egzystencjalnym zaufaniem obecnego prezydenta.

Janusz Szpotański

Satyryk, a także tłumacz niewielu utworów literackich z wielu europejskich języków. Spędził kilka lat w więzieniu za napisanie i odczytanie w gronie opozycyjnych przyjaciół swojej antygomułkowskiej "opery" ("Cisi i gęgacze"). W stanie wojennym internowany, choć jego fizyczne zdolności do budowania barykad czy podpalania transporterów opancerzonych były już wówczas bardzo ograniczone. Janusz Głowacki sportretował go w "Polowaniu na muchy" jako skromnego urzędowego tłumacza z języka rosyjskiego, w którym demoniczna kobieta (w Wajdowskiej ekranizacji "Polowania..." grana przez Małgorzatę Braunek) próbuje bez sukcesu obudzić wielkie literackie ambicje. Nawet jeśli to nie do uwierzenia - dla osób, które poznały go choćby trochę i wiedziały, jak potrafił być trudny - Janusz Szpotański był kiedyś żonaty, choć podobno było to białe małżeństwo, zawarte po to, aby żona mogła uzyskać warszawski meldunek, bez którego niemożliwe było dostanie pracy i mieszkania w stolicy.

Ulubioną towarzyską rozrywką Szpotańskiego były opowieści o upadłych idealistach. Np. o Januszu Wilhelmim, zwanym przez Szpota "Wilhelminim". Wilhelmi był pod koniec życia ministrem kultury w rządzie Piotra Jaroszewicza i postrachem twórców kultury jako człowiek, który w przeciwieństwie do większości partyjnych aparatczyków rozumiał, co ci ludzie piszą lub o czym kręcą filmy. Jednak w latach stalinowskich Wilhelmi był dzielnym, młodym inteligentem, który z narażeniem życia i kariery uczęszczał do opozycyjnego salonu Jana Józefa Lipskiego. Aby nie zostać wyrzuconym z IBL, napisał pracę, gdzie dla żartu zamieścił przypis o "humanizmie Suworowa" - wymyślony ponoć wspólnie przez Szpota i paru innych inteligenckich wesołków. Cytat o humanizmie Suworowa z IBL-owskiej pracy Wilhelmiego został jednak w czasie październikowej odwilży dostrzeżony i publicznie napiętnowany przez jednego ze znanych pisarzy, nawracającego się właśnie ze stalinizmu na opozycyjność, jako przykład szczególnego ześwinienia. Wraz z podaniem nazwiska autora. W ten oto sposób Wilhelmi z cichego bohatera stał się głośnym symbolem cynizmu, co początkowo przeżył bardzo ciężko, ale potem postanowił iść za ciosem i ześwinił się faktycznie. Kiedy samolot, którym Wilhelmi leciał w oficjalnej delegacji, rozbił się marcu 1978 r. nad Bułgarią, w wielu domach niezależnej warszawskiej inteligencji urządzono suto zakrapiane imprezy.

A wracając do Szpota, jeśli ktoś go nie widział za życia, ma wyjątkową szansę. Wystarczy udać się do warszawskiego Teatru Powszechnego na reżyserowany przez Antoniego Liberę spektakl "Zapasiewicz gra Becketta". Zapasiewicz jako Krapp (w "Ostatniej taśmie"), walczący ze starym magnetofonem szpulowym, przeklinający chrapliwym głosem niesforny, zwalniający i przyspieszający sprzęt, to właśnie Szpot. Libera przeniósł na Zapasiewicza cały pakiet zachowań Szpotańskiego, który do ostatnich dni życia walczył - i przegrywał - ze swoim starym szpulowym magnetofonem odtwarzającym ze zmienną prędkością nagrania najwybitniejszych wykonań utworów fortepianowych Rachmaninowa, Brahmsa i Szuberta, którego Szpotański pieszczotliwie nazywał "szubim".