Bo przecież większość z nas ma w gruncie rzeczy dość powierzchowną wiedzę o Kuklińskim i znaczeniu jego współpracy z CIA. Film Jabłońskiego próbuje tę wiedzę rozszerzyć i pogłębić. I robi to - muszę przyznać - z sukcesem, aczkolwiek znawcy sprawy Kuklińskiego będą zapewne kręcili nosem: "No, co ten Jabłoński nowego powiedział". W tej kwestii nie ma sporu. Dla tych, którzy przewertowali wszystko, co dostępne w druku o Kuklińskim - w tym rewelacyjną książkę Benjamina Weisera "Ryszard Kukliński - życie ściśle tajne" - film nie dostarcza zaskakujących faktów. Ale po pierwsze, ilu takich ludzi jest w Polsce? A po wtóre dla obrazu kinowego i to jest dość ważne, liczą się m.in. klimat, poczucie smaku, wzruszenie. A te właśnie wartości w filmie znajduję.

Reklama

Przebiegając tylko powierzchownie po biografii Kuklińskiego, łatwo zauważyć, że zawiera ona tak wiele niezwykłych zdarzeń, niespodziewanych zwrotów, dramatycznych wątków, że jest surowcem na kilka sensacyjnych filmów. Jabłoński więc słusznie nie silił się na pogoń za sensacyjnymi tropami. Tam, gdzie trzeba, próbował przekazać widzowi wkład Kuklińskiego w zablokowanie imperialnej armii sowieckiej gotowej w każdej sprzyjającej chwili do rozpoczęcia totalnej wojny przy wsparciu tzw. sprzymierzonych wojsk Układu Warszawskiego. Symulacja komputerowa zastosowana w filmie nie pozostawia żadnych wątpliwości - Polska i wschodnie Niemcy zostałyby starte na proch. To byłaby totalna zagłada mieszkańców tych krajów. Polska i Polacy przestaliby istnieć. Taki los czekał Polskę według strategicznych planów Układu Warszawskiego na wypadek działań wojennych, których celem byłoby podbicie całej Europy Zachodniej. To nie był wymysł Kuklińskiego - takie plany istnieją. Taką też rolę naszemu krajowi przypisywał marszałek Wiktor Kulikow, naczelny dowódca sił zbrojnych Układu Warszawskiego, który w filmie uzasadniając, dlaczego Polska nie może znaleźć się poza Układem, mówi wprost: "Polska znajduje się na głównym szlaku komunikacyjnym naszych wojsk i przez nią będą się one przetaczać, stąd pobierać zapasy paliwa, materiałów bojowych. To oczywiste, że w tej sytuacji na Polskę zostaną skierowane pociski nuklearne Zachodu.

"Muszę coś z tym zrobić" - mówił przez kilka lat Kukliński. Wreszcie się zdecydował. 11 sierpnia 1972 r. wysłał z Wilhelmshaven, niemieckiego portu nad Morzem Północnym, do ambasady amerykańskiej w Bonn list napisany własnoręcznie łamaną angielszczyzną. Nie tylko dla życia Kuklińskiego i jego najbliższych był to krok brzemienny w skutkach. Wielu wybitnych znawców spraw wojennych jest gotowych bronić zdania, że ten krok miał równie ważne znaczenie dla losów Polski, Europy i świata. I jeśli dziś patrzymy na miejsce, w którym jest Polska, to trzeba pamiętać, że jej początek jest w słowach zawartych na kawałku papieru znajdującym się w muzeum szpiegostwa, a pierwsze z nich to: "Przepraszam za mój angielski. Jestem z komunistycznego kraju. Chcę się spotkać potajemnie z oficerem USA (tu padają możliwe terminy i nazwy portów)".

Tak rozpoczęła się dziewięcioletnia współpraca z Amerykanami. Kukliński miał wtedy dokładnie 42 lata, ustabilizowane życie rodzinne, ładny dom, żonę, dwóch wspaniałych synów. Te osoby były dla niego najcenniejsze na świecie. A jednak było jeszcze coś cenniejszego, dla czego gotów był poświęcić siebie i najbliższych. Choć dziś brzmi to może patetycznie, ale w tamtej sytuacji dla Kuklińskiego tą najwyższą wartością była Polska. Zdawał sobie jednocześnie sprawę, że w przypadku wykrycia jego działalności on sam, ale i najbliżsi będą musieli zapłacić najwyższą cenę. I to film Jabłońskiego doskonale pokazuje. To obraz zbudowany na relacjach osób, które znały osobiście Kuklińskiego lub z nim współpracowały. I to z obydwu stron żelaznej Kurtyny - Amerykanów z jednej i najwyższych rangą wojskowych z obozu państw komunistycznych z drugiej. W tym kilku polskich generałów. Tu podział w ocenie Kuklińskiego jest ostry - w oczach dawnych przełożonych traktowany jest bez żadnych subtelnych rozważań jako zdrajca.

Amerykanie bez wyjątku widzą w nim bohatera, przy czym podkreślają jego wyjątkową inteligencję. Gen. William E. Odom, szef wywiadu armii USA z lat 80., obdarza Kuklińskiego określeniem "wojskowy intelektualista". Inny specjalista w sprawach szpiegostwa (Peter Earnest, dyrektor muzeum szpiegostwa, wieloletni oficer CIA) podkreśla niebywałe ryzyko, jakie podjął Kukliński. Przypomina też, że ani przez chwilę nie było mowy ze strony Kuklińskiego o zainteresowaniu korzyściami materialnymi.

Zdaniem Keitha Meltona, historyka szpiegostwa, Kukliński miał niebywale silną psychikę. Kto wytrzyma przez dziewięć lat niezwykły stres, kiedy budzi się i wie, że to dziś może być ten dzień, kiedy zostanie aresztowany, a wkrótce potem stracony?

Film wzrusza, kiedy mówi o samotności człowieka pozostawionego samemu sobie w obliczu największych klęsk. Widzimy samotną kobietę, Hannę, żonę Kuklińkiego. Pożegnała już męża, który odszedł nagle w wyniku udaru. Straciła dwóch synów, z których każdy zginął tragicznie. Czy robi sobie teraz wyrzuty? Wszak to dzięki jej silnej osobowości doszło do ucieczki do Ameryki całej rodziny. Bo płk. Kukliński nie był z kamienia. Miewał chwile słabości i twórcy filmu tego nie klajstrują. I dlatego "Gry wojenne" naprawdę warto obejrzeć.