Do Artura Dziambora, do niedawna posła Konfederacji, obecnie lidera niewielkiego koła Wolnościowcy, wysłałem taki list: „Panie pośle, czego jak czego, ale niedostatku ideowości nie można panu zarzucić. Konsekwentny wolnościowiec, korwinista, konserwatysta liberalny. Tylko jaki jest w polityce pożytek z ideowości? Może mężczyzna lepiej się czuje, patrząc w lustro przy goleniu, może na stare lata będzie wzorem dla wnuków – jednak tu i teraz to co właściwie osiągnął? Wydaje mi się pan doskonałym partnerem do takich rozważań, chociaż, obawiam się, taka rozmowa nie będzie dla pana, jak to się teraz mówi, komfortowa. Mam jednak nadzieję, że do niej dojdzie”. I do rozmowy doszło.
Jan Wróbel: Kiedy polityk przestaje wierzyć w bajki? Na przykład w te opowiadane tak ładnie przez Janusza Korwin-Mikkego o Wyspach Dziewiczych – że to wyspy bez akcyzy na paliwo, ichniejszego ZUS-u i obowiązku zapinania pasów w aucie. Ludzie żyją wolni i szczęśliwi, wśród nieopodatkowanego śpiewu ptasząt.
Artur Dziambor: Jego opowieści dobrze wpływały na ludzi młodych, chętnych do działania, zwłaszcza wobec nudy, jaka biła i bije od polityków, którzy w swej masie nie wiedzą, o co im w tej polityce chodzi.
Jak to? Chcą wygrywać.
Ale co? Kiedy dołączyłem do Kongresu Nowej Prawicy, to powiedziałem Korwinowi: „Nie jestem pańskim wyznawcą, po prostu pan jako jedyny zapowiada wyraźnie mniejsze podatki i będę pana popierał, a jak trzeba, to krytykował”. Może dlatego przetrwałem tak długo, bo nie byłem wyznawcą człowieka, tylko zasad? Bardzo wielu Korwin przyciągał, lecz często uciekali z krzykiem. Ja trwałem, bo do wyboru był albo on, albo socjaliści. Od 20 lat żyjemy wojną PiS z PO, i niech tam...
Jakieś plemiona wszędzie się leją.
Dokładnie, ale jakby zapytać przeciętnego posła rządzącej partii, co właściwie chce w Polsce zmienić, usłyszymy komunały. Bo nie wie. Nas, wolnościowców, gdyby zapytać o to samo o trzeciej nad ranem, wracających z popijawy, to gadalibyśmy do obiadu o tym, co chcemy zburzyć, a co stworzyć. Ale kiedy się wkracza do polityki, entuzjazm rozbija się o rzeczywistość. Mnóstwo ustaw jest „poprawianych” mnóstwem korekt jeszcze bardziej komplikujących stan prawny... I nikt już nie jest w stanie się w tym połapać, bo większość przepisów, nad którymi pracujemy, nazywa się „Ustawa o zmianie ustawy...”. Język przepisów jest zresztą tak skomplikowany, że posłowie nie rozumieją stanowionego prawa – czytają już zatem uzasadnienia do ustaw, bo one przynajmniej są napisane ludzkim językiem. W Sejmie zobaczyłem też, że po prostu nie jest tak, jak mówi Korwin. Sprzedamy szkoły i zrobimy prywatne? Zniesiemy ZUS i niech każdy odkłada sam na emeryturę? Zlikwidujemy podatek dochodowy i światowy biznes przeniesie się do Pcimia? No nie, tak się nie da. Wchodzimy do Sejmu z pełnymi głowami i mocnymi ideami, a trafiamy na ludzi, którzy idei nie mają i zajmują się pisaniem poprawek do korekt punktów i punkcików ustaw. Patrzą na nas zdziwieni i przesuwają przecinki w prawie. Najistotniejsze zagadnienie jest dla nich takie: czy uda się z budżetu wykroić jakieś miliardy na przekupienie wskazanej grupy wyborców. Takie idee to rozumieją.
Konkretne.
A poza tym nic się nie wydarza. Nie budujemy nowej edukacji, nie zmieniamy systemu ochrony zdrowia. Sejm gromadzi administratorów, którzy raz na cztery lata myślą o tym, jak zachować swoje miejsce pracy.