DGP: Jak zmieniły się wybory w Polsce od 1991 r.?

Wojciech Rafałowski: Przede wszystkim zmieniła się polska polityka – nastąpił proces jej instytucjonalizacji. Nieformalnej. Partie są już nie tylko niedawno zarejestrowanymi podmiotami, lecz także aktorami obecnymi od lat na scenie rywalizacji o władzę. Do porównania: w latach 90. co wybory następowała nie tylko zupełna wymiana sił rządzących, lecz także dramatycznie zmieniał się skład partyjny Sejmu. Tego już nie ma, w kolejnych rządach pojawiają się nie tylko te same twarze, lecz także tworzą je te same ugrupowania. Główne partie wiedzą więc, czego się od nich oczekuje, potrafią rozpoznać zagadnienia ważne dla wyborców – na tym polega tzw. responsywność – i dostrzec swój potencjał. Wiedzą, gdzie są ich mocne, a gdzie słabe strony. W szczególności dotyczy to tych, które wygrywają wybory.

Reklama

A wtedy takich nie było?

Ciekawym przykładem partii, która od początku potrafiła rozpoznać sytuację strategiczną, w której się znalazła, była poprzedniczka SLD – Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej, kiedy startowała w wyborach z 1991 r. Do najobszerniej omawianych w jej programie spraw należała kwestia demokracji. A było to ugrupowanie postkomunistyczne, które ze względu na przeszłość swoich działaczy nie miało w tej sprawie zbyt dużej wiarygodności. Oczekiwano jednak od tej partii, że zaakceptuje nowe reguły gry. To dlatego SdRP tak dużo mówiła o demokracji, była to deklaracja lojalności wobec nowego systemu.

Reklama

Teraz już prawie wszystkie liczące się partie umieją dobrze rozpoznać swoją pozycję strategiczną – tak jak SdRP w 1991 r. – i ją wykorzystać. Z roku na rok ich zdolność do identyfikowania kwestii ważnych dla elektoratu się zwiększała – widać to chociażby też w reakcjach na problem przestępczości w latach 90. Mówię o tym, bo obecnie rządzące Prawo i Sprawiedliwość wyrosło właśnie na postulatach zaostrzania kar dla przestępców (a także dzięki oparciu się na osobie Lecha Kaczyńskiego, ówczesnego ministra sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka). Był to ze strony PiS świetny ruch. Znaczenie tej problematyki odzwierciedla także kinematografia z tamtych czasów – filmy takie jak „Kiler” czy „Psy”.

Nie sądzi pan, że fundament polityki eksperckiej, obecny w początkach polskiej demokracji, teraz się skruszył?

Dużo się lamentuje o końcu polityki, w której ważną rolę w podejmowaniu decyzji odgrywa wiedza ekspercka, problem jednak leży w tym, że na większą skalę czegoś takiego nigdy tak naprawdę nie było. Poważanie dla specjalistów w polityce istniało w zasadzie tylko na samym początku, w pierwszych latach transformacji – uosobieniem eksperta był Leszek Balcerowicz, za którym stał Międzynarodowy Fundusz Walutowy ze swoimi receptami na budowanie kapitalizmu. W tamtych czasach w socjologii zaczęło też funkcjonować sformułowane przez Anthony’ego Giddensa pojęcie systemu eksperckiego, które znaczyło tyle, że eksperci mają moc wpływania na podzielaną definicję sytuacji. Tak rzeczywiście można podsumować pierwsze lata polskiej demokracji. Argumenty eksperckie nie grały jednak nigdy większej roli w polskich kampaniach wyborczych. W 1990 r. Roman Bartoszcze, kandydat PSL na prezydenta, we wszystkich swoich wystąpieniach pojawiał się razem ze swoim głównym doradcą i szefem sztabu Rafałem Krawczykiem. Miał jasną strategię: chciał pokazać, że otacza się dobrymi ekspertami, którzy pomogą mu wprowadzić właściwe polityki. Pojawił się jednak problem – Krawczyk był tak eksponowany, że wyborcom mogło być trudno określić, kto właściwie kandyduje w tych wyborach. Później już nikt z takiej strategii nie korzystał. Korzystano natomiast ze wsparcia autorytetów moralnych. Dobrym przykładem jest tutaj pierwsza kampania Lecha Wałęsy, którą wspierali Aleksander Małachowski czy Olga Krzyżanowska. Ich obecność pozwalała na częściową neutralizację postrzegania Wałęsy jako człowieka agresywnego.

CZYTAJ WIĘCEJ W ELEKTRONICZNYM WYDANIU MAGAZYNU DGP>>>