Na premierze kolejnego hitu, który przyciągnie milionową widownię. Albo w Cannes w towarzystwie Polańskiego i Spielberga.
Ale kryminał i to taki tandetny? Z akcją w łódzkim areszcie przy ulicy Smutnej? Co tu - poza adresem - może nadawać się na film? Czy komuś w ogóle mógł przyjść do głowy tak banalny scenariusz? Czy ktoś mógł przewidzieć, że utalentowany producent o wielkich filmowych sukcesach na koncie skończy jako prosty geszefciarz? Na dodatek tak nieudolnym?
Blenda na oknie
Ten weekend Lew Rywin spędzi jeszcze w celi przejściowej. Trafiają tam wszyscy nowo przyjęci do aresztu. Przebadano go w środę, gdy łódzki sąd orzekł trzymiesięczny areszt - według lekarzy nadawał się na Smutną.
Dalszą procedurę określił regulamin. Najpierw zabiegi sanitarne - więzienna pielęgniarka sprawdziła, czy Rywin wymaga dodatkowych czynności sanitarnych, mówiąc wprost: czy jest czysty. Potem z wychowawcą wypełnili wstępną ankietę. Rywin odpowiadał na pytania, czy wcześniej siedział, jakie ma zainteresowania, jakie pokończył szkoły, jak układają mu się stosunki z rodziną. To potrzebne, by dobrać odpowiedni skład w celi właściwej, żeby osadzeni pasowali charakterami czy poziomem wykształcenia. Oczywiście w miarę możliwości, bo tłok jest tu spory.
>>> Czy będzie trzecia afera Rywina?
Potem rozmowa z psychologiem i cela. Dostał na razie czteroosobową, ale kompletu nie ma. Dwa piętrowe łóżka, stół, dla każdego szafka na rzeczy osobiste i taboret. Kącik sanitarny w połowie zabudowany. Cela najprawdopodobniej na parterze, ale bez szans na widok, bo okno przysłania blenda, specjalnie matowa szyba mleczna, która ma uniemożliwić jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym.
Syn Marcin - z powodów oczywistych - w osobnej celi. Po przejściówce też trafi gdzie indziej, bo inne cele przysługują młodocianym, inne osadzonym po raz pierwszy, inne recydywistom. Marcin Rywin nigdy nie siedział. Lew trafi do recydywistów.
Celebryci na Smutnej
Dziesięciometrowa cela na Smutnej. Zwłaszcza jeśli trafiło się tam prosto z okazałej willi z centrum Konstancina, musi być to traumatyczne przeżycie. "Już nie chcę o tym pamiętać" - mówi dawny eseldowski baron Andrzej Pęczak, który w tym areszcie pomieszkiwał dwa lata.
Tuż po wyjściu zebrał jeszcze trochę sił i opowiedział lokalnemu portalowi: "Ciasno jak w beczce śledzi. Na dziesięciu metrach gnieździło się pięć osób. Było tak ciasno, że jeśli ktoś chciał przejść przez celę, to wszyscy pozostali musieli wskakiwać na prycze".
Potem Smutną zaliczył Stanisław Łyżwiński, wśród aresztantów znalazł się też Marek Dochnal. A dziś jedyni celebryci to Rywin i syn.
Obaj podejrzani o korumpowanie konstancińskich lekarzy - według prokuratury w 2005 r. za 400 tys. zł kupili fałszywą historię choroby Lwa Rywina (ciężkie schorzenie kręgosłupa), by nie znalazł się w więzieniu za złożenie korupcyjnej oferty Agorze (odpowiednie przepisy medialne w zamian za 17,5 mln dol.).
Wtedy wielu stawało na głowie, by tam nie trafił. Rodzina słała listy do ministra sprawiedliwości, by odroczył karę (w pierwszej instancji dwa i pół roku za oszustwo, w drugiej - za udział w w grupie, która wysłała go po łapówkę, dwa lata, wyszedł po ponad roku), i wyliczała dolegliwości: rozległa choroba wieńcowa, zaawansowana cukrzyca, zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa, a nawet stały stres. (Po ten argument sięga dzisiaj ponownie żona Rywina Elżbieta: "Czy człowiek, który ma chore serce i codziennie musi wstrzykiwać insulinę, potrzebuje fałszywych opinii lekarskich?!").
Artyści, którym przez lata dawał pracę i szansę na udział w wielkich produkcjach, apelowali o wstrzemięźliwość w ferowaniu wyroków i przypominali zasługi dla polskiego kina.
Sąd był nieugięty. Rywin spędził w podwarszawskiej Białołęce 376 dni. Gdzieś w połowie wyroku w obecności więziennych strażników przeszedł zabieg angioplastyki - udrażniano mu dopływ krwi do mózgu i założono dwa stenty, by trwale poszerzyć naczynia krwionośne. Trzy dni później był już z powrotem w celi.
Tam spędził 60. urodziny, a potem 61. Gdy wyszedł (w listopadzie 2006 r.), zastanawiał się, czy nie spisać tych przeżyć, ale szybko porzucił swój pomysł. "Czy myślisz, że jest ktoś, kto będzie chciał to przeczytać?" - spytał go jeden ze znajomych, więc zrezygnował.
Zaszył się na Mazurach, gdzie godzinami łowił ryby. Własna wędzarnia, która wcześniej przyciągała gości, już nie stanowiła dla nikogo większej atrakcji. By łatwiej uchwycić ławice ryb, w łódce zamontował sondę.
Ostrożne towarzystwo
W stolicy już nie wrócił do towarzystwa, przynajmniej nie na taką skalę, jak niegdyś. W konstancińskiej cukierni Smakołyk, kilka kroków od jego willi, do której w poniedziałek zapukało kilkunastu antyterrorystów w kominiarkach, forsując okazałą bramę, coraz rzadziej proszono go o autograf.
>>> Ale syf! Piotr Gursztyn o nowej aferze Rywina
Ktoś widział go w La Carrousel, snobistycznej restauracji przy stadninie koni w podwarszawskim Chojnowie. Rywin zajrzał tam pewnego razu, obszedł stoliki, ale na próżno, nikt z towarzystwa jakoś nie kwapił się, by go do siebie zaprosić. Wczesną wiosną spotkaliśmy go w foyer Hotelu Europejskiego, ale Rywin - zwykle otwarty, wesoły i uśmiechnięty - zapadł się w fotelu i szybko wrócił do rozmowy z towarzyszem.
Czy można się temu dziwić? Gdy przed dwoma laty Jerzy Urban opowiedział nam, że widział Rywina na pewnym konstancińskim bankiecie, kiedy wyjątkowo serdecznie witał się z Leszkiem Millerem (były premier natychmiast zaprzeczył tym serdecznościom: "Zwykłe powitanie i tyle"), było już oczywiste, że obnoszenie się znajomością z filmowym producentem nie przysparza w wielkim świecie plusów. Zwłaszcza że Urban wyjątkowo ostro podsumował tamto powitanie: "Wyglądało to, jakby ojciec chrzestny witał swego mafiosa wracającego z kryminału".
Żona Rywina nie zauważyła jednak żadnych śladów towarzyskiego ostracyzmu. "Mieliśmy zawsze tylko wypróbowanych przyjaciół" - mówi dzisiaj. Jeden z nich, Ryszard Fijałkowski, były ambasador w Indiach i - podobnie jak Rywin - były prezes Polskiego Związku Tenisowego, nie miał żadnych wątpliwości. Właśnie na jego imieninach, na początku kwietnia, w restauracji TooTuu na tyłach basenu Warszawianka, Lowka zaprezentował się w doskonałej formie. "Jak za dawnych czasów. Mówił, że powoli wraca do branży" - opowiada jeden z gości.
Spec od dobrych stosunków
Ale mało kto w ten powrót uwierzył. Zaledwie kilkanaście dni temu ABW, która przez pięć lat przeglądała dokumenty jego producenckiej firmy Heritage Films, zwróciła Rywinowi kartony z papierami.
Przed laty Heritage Films była prawdziwą potęgą. Produkowała lub współprodukowała z największymi i to największe dzieła: "Listę Schindlera", "Pana Tadeusza" (7 mln widzów), "Pianistę" (Złota Palma w Cannes). Dzięki fantastycznym kontaktom z TVP (kiedy szefował jej Robert Kwiatkowski) i kodowanej stacji francuskiej Canal+ (którą właśnie Rywin przez kilka pierwszych lat reprezentował w Polsce), firma zdobywała pieniądze na wielkie projekty i wnosiła je jako wspólny wkład do międzynarodowych koprodukcji. I tak powstawały wybitne projekty, ale też legendy dotyczące ich finansowych okoliczności.
Kontrola ABW, jeden z wielu odprysków komisji śledczej, po raz pierwszy zaprowadziła Rywina za kratki. Jeszcze w 2003 r. posłowie zwrócili się do prokuratury, by wyjaśnić, czy Heritage Films zamieszana była w przestępstwa. Komisja miała przesłanki - mimo swych wielkich zasług w świecie filmów Rywin nie cieszył się nieskazitelną opinią w niektórych środowiskach. Szalenie poplątana sieć spółek, do jakiej należał polski oddział Canal+, z roku na rok przynosiła niebotyczne straty i nie sposób było realnie ocenić, jaki sens widzieli Francuzi w utrzymywaniu tak nierentownej inwestycji. Jakiś sens jednak musiał być, bo Rywin (co ujawniła komisja śledcza) zarabiał tam nawet 1 mln, 1,6 mln zł rocznie. I to nie były jego jedyne zarobki u francuskiego pracodawcy.
Dodatkowe kwoty inkasował w jednej z telewizyjnych spółek Francuzów za "rozwijanie stosunków z polskim rządem i innymi organami". Cóż mogło oznaczać owo rozwijanie stosunków z rządem i innym organami? W świecie koncesji i ograniczonych częstotliwości odpowiedź wydaje się oczywista.
Francuskich spółek śledczy z komisji nie byli w stanie zbadać, ale po zeznaniach Adama Michnika, naczelnego "Gazety Wyborczej", zdecydowali się prześwietlić Heritage Films.
Michnik zeznał bowiem: "Usiłowaliśmy dotrzeć do ekspertyz, które by wskazywały na interesy Lwa Rywina. (...) W rozmowie z Wandą Rapaczyńską pan Rywin sugerował, że to może być rodzaj pralni pieniędzy. Myśmy byli ciekawi, czy tego typu mechanizm nie występował na linii telewizja publiczna - pan Robert Kwiatkowski jako jej szef - i Canal+".
Pomocna dłoń z USA
Ostatecznie niczego nie wykryto, ale też sam Rywin nawet nie czekał na efekty tej wieloletniej kontroli. Powoli się przebranżawiał, a właściwie robił to jego syn, do którego należy część udziałów w HF. Po latach świetności tej firmy nie ma śladu. Opuściła atrakcyjną siedzibę w centrum miasta, zwolniła pracowników, by obniżyć straty, ostatnie lata żyła głównie z praw autorskich dawnych produkcji. I kiedy rozpoczął się boom na rynku nieruchomości, postanowiła zająć się budową domów.
Gdy Rywin siedział po raz pierwszy w więzieniu, jego firma wniosła milion złotych do spółki ALM Dom, a ta zabrała się za budowę trzypiętrowego apartamentowca w willowym rejonie Mokotowa. Budując apartamentowiec, sięgnęła po jeszcze atrakcyjniejszy kąsek - dwa hektary w centrum stolicy z zabytkową fabryką Norblina. Ma tam powstać handlowo-rekreacyjno-kulturalny kompleks z apartamentowcami na najwyższych piętrach.
Syndyk zadłużonej fabryki wycenił teren i budynki na 70 mln zł. Skąd Rywin, jego syn oraz wspólnik Andrzej Pietrzak wzięli takie pieniądze? I czy mieli widoki na 300 - 500 kolejnych milionów, bo na tyle szacowano budowę kompleksu przy uwzględnieniu wymogów konserwatora zabytków?
Raczej nie. Rynek od początku spekulował, że nowa firma Rywina odgrywa tu jedynie rolę pośrednika. Niedawno się okazało, że miał rację.
Firmę ALM Dom pół roku temu przejęła cypryjska spółka Beline Investments - mec. Krzysztof Żyto, który ją reprezentuje w dokumentach, odmawia informacji, kto jest jej właścicielem. Równocześnie dwa hektary z zabytkową fabryką trafiły w ręce amerykańskiego funduszu inwestycyjnego Patron Capital. Zresztą gdy rozstrzygano ten przetarg, Rywin akurat podróżował po USA, niedawno znowu spędził tam sporo czasu, prawie pół roku. To między innymi dlatego obserwatorzy przypominają, że producent zawsze miał dobre kontakty z zagranicznym kapitałem. I powtarzają, że wciąż w Stanach są biznesmeni, którzy współczuli mu bardzo spektaklu przed komisją śledczą i uważają, że w Polsce wyjątkowo źle go potraktowano.
Prawdziwe dno
Czy gdyby wiedział, co znowu szykuje się w kraju, porzuciłby wojaże za oceanem? Nie wiadomo. Pewne, że amerykańskie klimaty zna całkiem dobrze i dobrze się w nich czuje. Już jako nastolatek spędził tam kilka lat w dość niesamowitych okolicznościach.
Urodził się w ZSRR, gdzie wojna rzuciła jego rodzinę. Gdy miał 14 lat, wszyscy wrócili do Polski w ramach repatriacji. Ale już po trzech latach, w 1962 r., wyjechali do ciotki do Stanów Zjednoczonych.
Po kilku miesiącach rodzice (Anastazja i Welwel) postanowili jednak wrócić do Polski, Lew z siostrą zdecydował się na to po prawie dziesięciu latach. Tu skończył studia (Instytut Lingwistyki Stosowanej) i na uniwersytecie dostał pierwszą pracę. Dzięki biegłej znajomości rosyjskiego i angielskiego trafił do Agencji Interpress, która pilnowała w Polsce zagranicznych dziennikarzy. Zaczął jako tłumacz, skończył jako wicedyrektor.
Gdy komisja śledcza wzięła pod lupę jego przeszłość, wyszło na jaw, że równocześnie współpracował z SB, donosząc na amerykańskich dziennikarzy jako TW "Eden". Właściwie nikt się temu nie dziwił, Interpress nafaszerowana była agentami, szefował mu zresztą Mirosław Wojciechowski, pułkownik wywiadu, wcześniej wydalony za szpiegostwo w USA.
Gdy Wojciechowski zostanie szefem Radiokomitetu (1983 r.), weźmie Rywina ze sobą. Młody poliglota obejmie posadę wiceszefa biura handlu zagranicznego. To umożliwi błyskotliwą karierę u schyłku PRL (Rywin jeździ za granicę kupować filmy dla jedynej wtedy w kraju telewizji, nawiązuje pierwsze kontakty, z Amerykanami rozpoczyna koprodukcję serialu "Wichry wojny") oraz w nowej Polsce, kiedy nowy prezes Radiokomitetu Andrzej Drawicz lokuje Rywina w fotelu wiceprezesa odpowiadającego za finanse. Nowa ekipa związana z Lechem Wałęsą wymiata Rywina, ale ma on już wszystko, by zacząć własny filmowy biznes.
Ponoć kiedyś na planie "Pianisty" Rywin wymyślił, że zagra jednego z bohaterów getta. Znajomy, który też miał epizod w tym filmie, roześmiał się, kiedy to usłyszał. "Przecież ty zupełnie nie wyglądasz na człowieka, który mógł spędzić w getcie choć jeden dzień" - zadrwił z postawnej sylwetki producenta i jego wielkopańskiego sposobu bycia (cygaro, szalik, szklaneczka whisky). Rywin obraził się i zrezygnował z epizodu.
Może nie powinien? Szanse, że ktokolwiek zaprosi go jeszcze na filmowy plan, spadły tym razem do zera.