Jak to możliwe, że drukowane brukowce święcą triumfy i przodują w rankingach, a tabloidowa telewizja nie ma szans na sukces?
Założyciel Superstacji Ryszard Krajewski jeszcze niby trzyma rękę na pulsie, ale to już tylko gesty pozorne. Jego rezygnacja jest faktem, gabinet z napisem na drzwiach "Prezes" zajmować będzie tylko do końca miesiąca. "Nie zrozumiano idei, jaką chciałem wprowadzić na polskim rynku. Ta telewizja zmierza nie tam, gdzie chciałem" - narzeka.
Idea, jak mówi dziś Krajewski, była prosta - wyłożyć z własnej kieszeni kilkadziesiąt milionów złotych zarobionych w Stanach Zjednoczonych w firmach niekoniecznie związanych z mediami i otworzyć pierwszą na polskim rynku telewizję typu "light news". W praktyce miało to wyglądać tak - widz ogląda serwis informacyjny (na przykład w TVN 24), by dowiedzieć się, co się dzieje, a potem zerka do Superstacji, by przekonać się, jak główne newsy obśmiano, w prostym fakcie zaleziono drugie dno, zupełnie inne znaczenie, niż wszyscy myśleli. Trochę na wzór amerykańskiej stacji Fox News, która (abstrahując od politycznych konotacji) komentuje w dużej mierze te same wydarzenia co CNN, ale z innej perspektywy, bez nadęcia, z lekkością i dziś pod względem oglądalności bije słynnego konkurenta na głowę. "To nie miał być żaden tabloid. Ideałem byłoby, gdyby widz u nas przez cały czas się śmiał i do wszystkiego zachowywał odpowiedni dystans" - dorzuca odchodzący prezes.
Nagie newsy
Tak mówi dzisiaj, ale prawda jest taka, że pierwsze pomysły na nową stację były dużo bardziej oryginalne i odważne. Wygląda jednak na to, że obecnie Krajewski woli o nich całkowicie zapomnieć. Hitem stacji - według oficjalnych prasowych zapowiedzi z 2006 r. - miały być wiadomości wieczorne czytane przez prezenterkę, która w trakcie programu rozbiera się do naga. Pomysł planowano oprzeć na amerykańskim formacie "naked news", który popularny jest głównie w internecie. "Nagrywamy już próbne wydania takiego serwisu" - zapowiadali w mediach przedstawiciele stacji, a niektórzy do dziś zapewniają, że przeprowadzono nawet pierwszy casting, podczas którego wybrano pierwsze rozbierające się panie.
To ostentacyjne nawiązanie do prasowych bulwarówek, które skąpo ubrane kobiety drukują w każdym numerze, nie miało być jedynym gwoździem programu. Superstacja zapowiadała specyficzne relacje z obrad Sejmu ("Pewna grupa posłów będzie przed nami uciekać" - obiecywał jeden z dyrektorów programowych) i własną hierarchię wydarzeń ("W naszych dziennikach pierwszą informacją byłby materiał o Jacku Kurskim, który zdjął spodnie przed działaczami LPR" - reklamowała program jedna z kierowniczek).
Zapowiadała się więc nie lada sensacja, tyle że te plany nigdy nie weszły w życie. Pomijając ewentualne kłopoty ze strony Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która wydała Superstacji koncesję na normalną telewizję informacyjną, rynek zdecydował, że taka stacja nie ma szans na przetrwanie. Okazało się bowiem, że nawet wielka widownia, jaką potencjalnie jest w stanie zgromadzić tabloidowa stacja, nie gwarantuje sukcesu. Wszystko zależy tu bowiem od zainteresowania reklamodawców, a tego nie było. "Pierwsi pojawili się w stacji dopiero wtedy, gdy wszyscy uwierzyli, że to nie będzie telewizja bulwarowa. Okazało się, że nikt nie zareklamuje się obok rozebranej pogodynki" - mówi Krajewski.
Tę regułę przetestowała już prasa - gazety brukowe przyciągają rzesze czytelników i mogą pochwalić się świetnymi wynikami sprzedaży, ale nie przynoszą znaczących dochodów z reklam. Stacje telewizyjne nie mogą sobie na to pozwolić. Opłaty pobierane za pośrednictwem operatorów kablowych stanowią tu zaledwie jedną trzecią przychodów, resztę powinny zapewnić wpływy z reklamy.
Poza tym pojawiły się wątpliwości, czy serwisy prezentowane w wyjątkowo atrakcyjny sposób mogą być pomysłem na coś więcej niż tylko głośny start. Mariusz Ziomecki, który przez rok był redaktorem naczelnym Superstacji, a wcześniej kierował gazetowym "SuperExpressem" zapewnia, że "rozbierane" informacje gwarantować mogły widownię tylko przez pierwsze tygodnie. "Tych, których interesują newsy, nie zajmują rozbierane laski. Ci, którzy wolą laski, wybiorą porno, a nie newsy" - podsumowuje. I wylicza inne różnice, które dzielą prasę od telewizji - tabloidy na ogół nie zajmują się newsami, poza tym podają często zupełnie nieprawdopodobne historie w rodzaju wieloryba w Wiśle, których nie da się sprzedać w telewizji. "To inne światy i nie da się ich połączyć" - zapewnia.
Jazda bez trzymanki
Skoro nagie serwisy nie wchodziły w grę, trzeba było sięgnąć po inne atrakcje, niekoniecznie bardziej subtelne. Slogan, jaki stacja zamieściła na stronie internetowej: "Nie chcemy być w dobrym guście", zaczęto realizować nad wyraz dosłownie.
Gdy reporterzy Superstacji łączyli się z białym miasteczkiem pielęgniarek pod kancelarią premiera za czasów PiS, niby solidaryzowali się z protestującymi, ale też z równym oddaniem interesowali się zawartością ustanowionych tam przenośnych toalet, co obracało całe zainteresowanie kłopotami służby zdrowia w groteskę.
Stosując superstacyjną retorykę, można powiedzieć - to była jazda bez trzymanki. Do dziś na stronach YouTube wiszą słowa komentatorów Superstacji na temat braku biznesowej przejrzystości o. Tadeusza Rydzyka: "Leje na to ciepłym moczem. Nie wiemy, czy klarownym, ale na pewno z pianką. I co? I jajco!". Po kilku miesiącach nieco wyhamowano, ale wciąż, obok nobliwych publicystów w rodzaju Janiny Paradowskiej czy Wojciecha Mazowieckiego, napotkać tam można zaskakujące komentarze i puenty. Przed kilkoma dniami wieczorną dyskusję publicystów zdecydowano się ożywić zdjęciami kopulujących niedźwiedzi.
Testowanie zupełnie nowej na rynku, rozrywkowej konwencji obrosło już w legendy. "Poproszono mnie kiedyś, bym jako dyżurny publicysta katolicki, skomentował na antenie problem lustracji w kościele. Tyle że miałem to zrobić w jakiś bardzo zabawny, felietonowy sposób" - śmieje się Marek Zając, publicysta "Polski".
Nie namawiano co prawda Kurskiego do zdejmowania spodni, ale posłów PiS wzięto szczególnie pod lupę. Gdy wyśmiano Marka Suskiego za to, że - jak się okazało - nie zna drugiej zwrotki "Mazurka Dąbrowskiego", PiS postanowiło bojkotować telewizję. Superstacja wyglądała na zadowoloną z takiego stanu rzeczy - przez czterysta dni bojkotu co kilka godzin emitowała na ekranie planszę z napisem, który o tym przypominał. Do dziś zresztą wyraźne anty-PiS-owskie sympatie wybijają się w serwisach i komentarzach. Przed kilkoma dniami w materiale o eurowyborach przypomniano słowa prezydenta: "Spieprzaj, dziadu". I zachęcano widzów, by w niedzielę poszli do urn, by powiedzieć komu trzeba te same słowa.
Polityczne sympatie eksponowano z całkowitą premedytacją. Na prima aprilis zaproszono Roberta Kwiatkowskiego, który zasiadł przed kamerą, by czytać newsy. Prezes TVP, który stracił posadę w wyniku afery Rywina, przedstawił się mniej więcej w taki sposób: "Odkąd rozwiązali mi grupę trzymającą władzę, imam się różnych zajęć. I tak dziś na przykład próbuję sił w czytaniu newsów".
O mały włos z własnym programem nie zadebiutowałby tam były poseł SLD i publicysta "Nie" Piotr Gadzinowski. "Uznano, że jestem medialny i mam showmańskie zdolności" - wyjaśnia. Razem z 25-letnim synem miał prowadzić talk-show z politykami i gwiazdami show-biznesu "Gadu Gady". Ostatecznie program nie powstał, bo lewicowy publicysta nie mógł się doprosić umowy.
Najważniejsza jest spontaniczność
Legendarne były też wpadki na wizji, które do dziś wypełniają medialne portale. W jednej audycji na żywo, do której dodzwonił się słuchacz, prowadząca poprosiła o przerwę. "Przestałam kompletnie słuchać, a nie chciałabym stwarzać pozorów, że wiem, o co tu chodzi" - oświadczyła dziennikarka. Kiedy indziej reporterka nadająca relację do serwisu informacyjnego bełkotała: "Banki wstrzymują, finansowują, finansowanie galerii handlowych". Prowadzący mylili dni, godziny audycji, zadawali gościom dość niezwykłe pytania sugerujące dociekliwość ("Jak pani sądzi, co Krauze powiedział prezydentowi, gdy do niego dzwonił?") albo niekompetencję ("Dlaczego PiS nie zgadza się na propozycję PO, by ograniczyć skład KRRiTV do pięciu osób?").
Ale, co ciekawe, wygląda na to, że ta amatorszczyzna była - przynajmniej w pewnym sensie - świadomym wyborem.
Mariusz Ziomecki: "Wszyscy się z nas śmiali: że dziennikarki są źle ubrane albo źle uczesane, że nie potrafią wymawiać trudnych słów i wciąż się mylą. Próbowaliśmy wprowadzić więc jakieś zasady, uczyć warsztatu, ale wszelkie te próby denerwowały prezesa. Wychodził on z założenia, że profesjonalizm zabija żywiołowość, spontaniczność, wesołość i naturalność".
Naturalność i spontaniczność zdominowały nie tylko program Superstacji, ale i jej finanse, co powodowało, że głównie amatorzy byli zainteresowani pracą w tej firmie.
Krajewski od początku szukał udziałowca z wypchanym portfelem, który byłby w stanie finansować tę dość drogą inwestycję. Półtora roku temu wydawało się, że znalazł wsparcie u Zygmunta Solorza - związana z nim spółka Ster przejęła połowę udziałów. Ale właściciel Polsatu od początku nie planował topić tu wielkich pieniędzy. Budżet stacji malał, podobnie pensje pracowników, które wypłacano ostatnio z opóźnieniem. Krajewski złożył do sądu wniosek o upadłość spółki, ale wycofał go, gdy Ster zgodził się przejąć całą stację. Dziś więc Superstacja należy w całości do Solorzowego imperium i wygląda na to, że ostre akcje tej telewizji należą już do przeszłości. Wygrała najbardziej bezpieczna koncepcja - informacyjna telewizja o lekko rozrywkowym charakterze.
Adam Stefanik, który nadzoruje dziś program stacji, opowiada: "W serwisach jest dziś miejsce i na katastrofę francuskiego airbusa, i Dodę, która jechała na podwójnej ciągłej. Politycy stali się showmanami, wszystko się wymieszało. Bo, niech mi ktoś powie, Wojciech Olejniczak z okładki <Wprost> różni się dziś czymś od Tomasza Kammela?"